Abonamenty zepsuły mi radość z grania
Klęska urodzaju.
Rynek gier nieustannie ewoluuje. DLC ze zbroją dla konia w 2006 roku spotkało się z wielkim oburzeniem, a dziś przedmioty kosmetyczne stanowią nieodłączny element sklepów w tytułach AAA. Znakiem naszych czasów są natomiast growe abonamenty, które prześcigają się o naszą uwagę, oferując dziesiątki tytułów w ramach cyklicznych opłat. Wybór gry dla siebie spośród ciągle rosnącej biblioteki stał się wyzwaniem, które przyprawia mnie o coraz większy zawrót głowy.
Oczywiście, że mógłbym po prostu z tego zrezygnować, budując bibliotekę gier wyłącznie w oparciu o zakupy premierowe, wspierane licznymi promocjami. Bądźmy jednak szczerzy, abonamenty są po prostu opłacalne – w cenie jednej, przecenionej gry, mamy dostęp do dziesiątek tytułów, a zrezygnować z subskrypcji możemy dosłownie w każdym momencie. Zauważyłem jednak, że dłuższe użytkowanie subskrypcji zmienia moje podejście do gamingu.
Zagram, bo zniknie
Niezależnie, o którym z abonamentów mówimy, ich biblioteki podlegają ciągłym zmianom dostępnej zawartości. Zwłaszcza jeśli chodzi o tytuły AAA, nie możemy pozwolić sobie na zbytnie odwlekanie dotarcia do finału fabuły, bo może nam on zostać sprzątnięty sprzed nosa. Tutaj dostrzegam swój pierwszy problem – ciągle działam pod presją w obawie, że coś mnie ominie. Wciąż mogę kupić pozycję, by dokończyć ją w swoim czasie, ale przecież właśnie straciłem do niej darmowy dostęp. Cała chęć do grania może minąć, zwłaszcza że kolejne tytuły czekają na sprawdzenie.
Pamiętajmy także o usługach takich jak PlayStation Plus, Prime Gaming czy chociażby o ofertach Epic Games, które każdego miesiąca dorzucają do naszej biblioteki kolejne porcje tytułów, których nie sposób ograć. W tym przypadku działa na mnie nieco inne zjawisko – skoro grę otrzymałem za darmo i dodatkowo nie czuję groźby jej utracenia, mogę poczekać ze sprawdzeniem, aż najdzie mnie na to ochota. W praktyce sięgam po darmowe tytuły niezwykle rzadko, bo raz, że wciąż mam gry, które mogą zniknąć, a dwa, że sam już nie wiem, co faktycznie posiadam i na jakiej platformie.
Co dzisiaj zainstaluję?
Często mając zaledwie godzinę wolnego czasu, zamiast poświęcić ją na przyjemną rozgrywkę, przeglądam aktualnie dostępne gry. Mam wtedy nadzieję, że trafię na tytuł, który mógłby mnie zaciekawić i bywa nawet, że faktycznie tak się dzieje. Niestety, nawet po pobraniu może potem zniknąć z dysku bez choćby jednej rozegranej sesji. Notorycznie zdarza mi się także wyłączyć grę już przy pierwszej frustracji na jakiekolwiek rozwiązanie mechaniczne, co skreśla moje szanse na poznanie pełni możliwości być może wartościowej produkcji.
Skoro w jednej grze coś mi nie pasuje, to mam cały ogrom innych do wypróbowania. Wpadam więc raz po raz w tę samą pułapkę – z jednej strony nie lubię porzucać rozpoczętych gier, gdy wciąż sprawiają mi radość z grania, z drugiej mam z tyłu głowy dobijającą się do mnie kolejkę, którą również mogę sprawdzić. Dla jednych może to być plus – mając nieograniczony dostęp do testowania pełnej wersji, można szybko odsiać tytuły niewarte naszej uwagi. Wiem jednak, że zakupionej grze dałbym kolejną szansę, choćby z szacunku do zainwestowanych w nią pieniędzy i czasu, jaki poświęciłem na zapoznanie się z tytułem, nim jeszcze zdecydowałem o jego kupnie.
Era abonamentów w świecie premierowych kontrowersji
Gry wciąż wychodzą niedopracowane. Choć wydawać by się mogło, że aktualnie stanowi to znacznie większy problem, tak branża gamingowa cierpiała na tę przypadłość od początku swojego istnienia. Co więcej, dzisiaj łatanie gier jest o wiele prostsze – wystarczy kilka aktualizacji, które za pośrednictwem internetu wygodniej dystrybuować, niż za pomocą płyt dołączanych do magazynów z grami. Jest łatwiej i nic dziwnego, że twórcy z takiego rozwiązania korzystają. Nie zapominajmy też o roli społeczności, w której głos deweloperzy mogą się wsłuchiwać, by ulepszyć produkt.
W przeciwieństwie do premierowych wpadek, tytuły dostępne w abonamentach w większości burzliwy okres mają już za sobą. Zyskujemy więc dość sporą szansę na to, że twórcy zdążyli zakończyć pracę nad tytułem i instalujemy wersję najbliższą wizji, do której dążyło studio. Wyjątek stanowi tu Game Pass, którego znakiem rozpoznawczym jest dodawanie gier do biblioteki już w dniu premiery. Choć to ciekawa praktyka pozwalająca oszczędzić kilkaset złotych na nowym produkcie, to czasami i tak warto poczekać z zagraniem np. w Starfield, by dostać tytuł dopracowany.
Nadal nie mogę jednoznacznie ocenić, jak bardzo abonamenty szkodzą w czerpaniu radości z mojej growej pasji. Coraz częściej myślę o przeprowadzeniu eksperymentu, w którym odciąłbym się od wszelkich rzucanych w moją stronę tytułów i poświęcił się jedynie tym, które w „naturalny” sposób zwrócą moją uwagę. Być może dopiero wtedy dowiem się, czy wciąż potrafię podchodzić do gamingu tak, jak kiedyś. Może po prostu po latach grania bardziej wybrednie patrzę na wszystkie tytuły, bo mój wolny czas nie jest z gumy, a subskrypcje boleśnie mi o tym przypominają.