Aliens: Colonial Marines - Recenzja
Najnowsza gra Gearbox Software zawodzi niemal pod każdym względem.
Aliens: Colonial Marines jest jak żołnierz przyciśnięty do ściany przez obcego. To bezbronny, choć uzbrojony po zęby facet, który za moment straci głowę.
W grze wcielamy się w postać kaprala Wintera, amerykańskiego marines w oddziale poszukiwawczo-ratowniczym. Otrzymujemy sygnał S.O.S. z legendarnego statku U.S.S. Sulaco i udajemy się na niego w celu odnalezienia ocalałej załogi. Prawdopodobnie wśród pozostałych przy życiu pasażerów znajduje się Ellen Ripley.
Na pokładzie sprawy przybierają nieoczekiwany obrót. Z pozoru pusty okręt, a jakże!, okazuje się wylęgarnią ksenomorfów, a pewna grupa naukowców obrała sobie za cel ujarzmienie obcych i przetransportowanie ich na inne planety. Oczywiście! Nieliczny, ale waleczny oddział nie może do tego dopuścić, więc odkrywamy i niszczymy zagrożenie w zarodku ratując naszych. Pierwszą osobą, która dołączy do kaprala Wintera będzie O'Neal. Ciemnoskóry twardziel towarzyszy nam niemal przez całą rozgrywkę, bo Aliens: Colonial Marines to także gra stworzona do kooperacji.
Głosy z przeszłości
„Po spotkaniu z O'Nealem rozpoczyna się jatka w stylu Camerona i trwa niemal przez całą kampanię dla jednego gracza.”
Zanim oswobodzimy O'Neala, przeżyjemy najciekawszy fragment gry - pierwsze piętnaście minut, zrealizowane w duchu nastoletnich już tytułów serii Aliens vs. Predator. Z detektorem ruchu w jednej dłoni, z karabinem w drugiej, i z latarką na hełmie, przemierzymy na palcach ciemne korytarze gwiezdnego okrętu. Serce biło głośno, a podejrzana cisza wierciła w głowie dziurę. Niepokój, rzut okiem na detektor. Czysto. Kilka kroków naprzód, bip!, coś drgnęło w pomieszczeniu obok. Wchodzę do niego i widzę zwisającą kratę z otworu wentylacyjnego. Wiem, że ktoś lub coś tu jest. Czyha w zakamarkach. Uśmiecham się na myśl o starych trikach, które wciąż działają.
Szybko jednak jesteśmy sprowadzeni na ziemię, a głosy z przeszłości milkną. Po spotkaniu z O'Nealem rozpoczyna się jatka w stylu Camerona i trwa niemal przez całą kampanię dla jednego gracza, czyli niecałe siedem godzin. Pod kątem fabularnym Aliens: Colonial Marines to kontynuacja historii opowiedzianej w „Obcym: Decydujące starcie”. To przede wszystkim gra akcji, a nie thriller.
Od czasu do czasu, zeskakujący z sufitu obcy przyprawią o dreszczyk emocji, ale częściej na widok ksenomorfów uśmiechniemy się i otworzymy ogień niż uciekniemy w galaktyczną przestrzeń. Do eliminacji przebiegłych kosmitów arsenał został wyważony poprawnie i każdy miłośnik świata Obcych będzie czuł się jak w domu. Karabin pulsacyjny w rękach, granat zapalny za pazuchą i detektor ruchu - oto składniki udanego polowania. Brzmi nieźle, przy czym przez całą grę używamy tylko połowy arsenału, bo reszta jest bezużyteczna lub po prostu niepotrzebna na polu walki.
Strzelanie bywa satysfakcjonujące, zwłaszcza wtedy, gdy pokonamy obcego i zacznie bryzgać kwasem tuż pod naszym nosem. Za wykonywane zadania główne i osiągnięcia otrzymujemy doświadczenie, a za każdy awans - punkty, które wydamy na celowniki laserowe, powiększone magazynki lub prowincjonalny tuning, typu pomalowanie karabinu barwami narodowymi.
Ksenomorfy to szybkie, bezlitosne bestie. Jeśli dopuścimy obcego na bliski dystans możemy mieć poważny problem ze zdrowiem. Dwóch lub trzech delikwentów nieopodal nas to już prawie pewna śmierć. Oczy trzeba mieć dokoła głowy, bo wrogowie czają się w kanałach wentylacyjnych, kroczą po ścianach i sufitach, wylęgają się dosłownie wszędzie.
Tradycyjnie napotkamy na kilka rodzajów ksenomorfów. Część z nich nie potrafi się wspinać po zboczach, ale może jednym susem pokonać sporą odległość. Inne z kolei plują z daleka kwasem, a pewien olbrzym taranuje twardą czaszką wszystko, co spotka na drodze. Królowej natomiast nie imają się żadne pociski, a zastygające w bezruchu osobniki potrafią eksplodować, gdy tylko coś poruszy się obok nich. Naturalnie, są jeszcze facehuggery, czyli małe, pająkowate stworzenia, które tylko czekają na odpowiedni moment, by wskoczyć nam na twarz i złożyć w gardle jaja, z czym zresztą wiąże się pewien dramatyczny rozdział fabuły.
Nieudolna kombinacja
W Aliens: Colonial Marines każdy szczegół bezpośrednio lub luźno nawiązuje do filmów. Dla pasjonatów może okazać się to najciekawsza część gry. Podczas krótkiej zabawy nie tylko usłyszymy znane nazwiska i spotkamy znajome twarze, ale zwiedzimy również wiernie odtworzone miejsca - okręt Sulaco i księżyc LV-426. Ciemne, doomopodobne korytarze i wulkaniczne powierzchnie potrafią zauroczyć gęstym klimatem, unoszącym się znad ciał poległych żołnierzy.
„Z czasem miejsca, w których rozgrywa się akcja, zaczynają potwornie nudzić.”
Szkoda tylko, że podczas jedenastu etapów powracamy do niektórych lokacji dwa, a nawet trzy razy. Co prawda, za każdym razem różnią się one kosmetycznie, a ów zabieg ma uzasadnienie fabularne, ale utrwalają silne wrażenie wtórności i lenistwa projektantów. Z czasem miejsca, w których rozgrywa się akcja, zaczynają potwornie nudzić. Porozrzucane zaś po mapach nieśmiertelniki, legendarne bronie i nagrania audio nieprzypadkowych osób, które przybliżają realia uniwersum, są marnym wynagrodzeniem.
Rozgrywka została zaprojektowana pod modny obecnie tryb kooperacji i to widać na pierwszy rzut oka. W każdej chwili może do nas dołączyć trójka znajomych przez sieć lub jedna osoba do gry na podzielonym ekranie. Tyle że w kooperacji resztki filmowego klimatu gdzieś znikają, a tryb nie oferuje żadnych sensownych zadań wymuszających współpracę.
Jeśli zamierzamy bawić się sami, jesteśmy skazani na sztuczną inteligencję, która zwykle skutecznie trafia w ksenomorfy i do celu misji, ale niekiedy potrafi płatać figle. Mój szanowny towarzysz to zaklinował się w drzwiach i nie umiał ich otworzyć, to znów zamarł na ścianie i nie chciał się ruszyć, a innym razem zgubił się gdzieś po drodze i zostawił mnie na pastwę losu. Było to o tyle problematyczne, że obcych w grze jest na pęczki i samemu nie ma co bawić się w Rambo.
Aliens: Colonial Marines nieudolnie łączy zalety starych, dobrych strzelanek i współczesnych, topornie oskryptowanych gier akcji. Pasek zdrowia podzielony jest na trzy części i jeśli ulegniemy poważniejszym obrażeniom, nie zregenerujemy sił w pełni. Odzyskamy je tylko, gdy odnajdziemy apteczkę. Możemy kucać za skrzyniami, ale nie możemy się zza nich wychylać. Podobnie jest z przywieraniem do ścian. Nie jest dostępny zapis stanu gry, a jedynie rzadko rozsiane punkty kontrolne, sztucznie utrudniające zabawę. Na wyższych poziomach trudności szybka śmierć jest frustrująca, bo okaże się, że trzeba będzie od nowa przebyć spory kawałek etapu, aby dotrzeć do kolejnego punktu kontrolnego. Boli to głównie wtedy, gdy sztuczna inteligencja naszych towarzyszy zawodzi i zamiast pomagać - przeszkadza w zabawie.
Nasi sprzymierzeńcy nie są jednak wyjątkami. Obcy potrafią biegać dokoła jak pies za swoim ogonem, a stając się łatwym celem - skazują się na pewną śmierć. Z kolei wrodzy żołnierze czasem chowają się za szklanymi pojemnikami lub barierkami, wystawiając się na ostrzał. Jakby tego było mało, niektóre postacie po śmierci „tańczą” na podłodze niczym święty Wit, co jest elementem komicznym o tyle, że kompletnie niezamierzonym. Żałośnie również wyglądają żołnierze, którym stawiamy czoła, bo wszyscy są niemal identyczni - różnią się wyłącznie uzbrojeniem. Na domiar złego system trafień nie zawsze działa jak powinien. Niekiedy musimy wpakować w klatkę piersiową przeciwnika cały magazynek, dopóki ten nie polegnie.
„Zawodzi sztuczna inteligencja i toporna, miejscami brzydka oprawa wizualna oraz kiepskie animacje.”
Polowanie na grubego zwierza
Na szczęście nie samą kampanią fabularną nowe Aliensy stoją. Prawdziwa jatka rozpoczyna się w trybie wieloosobowym, tutaj nazwanym Rywalizacją. Do dyspozycji mamy cztery tryby zabawy, okraszone systemem rang i możliwością odblokowania kolejnych broni, ciosów i elementów wyglądu.
Zarówno współpraca i podział obowiązków przy graniu marines, jak i polowanie obcymi przynosi małą ulgę i troszkę przyjemności. Będąc żołnierzem nie odrywamy wzroku od detektora ruchu, chwytamy pospiesznie znaleziony miotacz ognia i ustawiamy wieżyczki obronne, a w czarnej skórze obcego skaczemy, wspinamy się, plujemy kwasem, a nawet mutujemy w ogromną, potężną odmianę ksenomorfa. Niestety, ciężko jest ujarzmić bestię, bo obcymi steruje się niewygodnie i nieintuicyjnie, zwłaszcza gdy pniemy się po ścianach czy zwisamy z sufitów.
Mapy są niewielkie, ale zaprojektowane tak, że pasują do filmowej konwencji i rozgrywek sieciowych. Pełne są kanałów, szybów wentylacyjnych, wyrw, dziur w podłogach i innych elementów otoczenia, których warto używać, by wygrać. Multiplayer jest zaledwie poprawny - ani przełomowy, ani innowacyjny.
Aliens: Colonial Marines cechuje sztampowa, krótka i mało ciekawa kampania fabularna. Zawodzi sztuczna inteligencja i toporna, miejscami brzydka oprawa wizualna oraz kiepskie animacje. Jedyną wartością w tej grze jest jako taki tryb wieloosobowy, a magnesem - do bólu ograna filmowość oraz znany i lubiany świat Obcego. To zdecydowanie za mało, by z czystym sumieniem polecić produkcję Gearbox Software.