Recenzja filmu „Bestia”. Rozczarowujące kino akcji
Od twórcy „Everestu”.
Najnowszy film Balthasara Kormakura przed premierą zapowiadał ciekawą historię, mrożącą krew w żyłach akcję, świetne efekty specjalne i wybitną grę aktorską. Mimo to produkcja nawet w niewielkim stopniu nie zbliżyła się do oczekiwań widzów.
Adnotacja: W recenzji znajdują się spoilery wyłącznie z początku filmu.
Kino rozrywkowe, a zwłaszcza kino akcji stopniowo dochodzi do momentu, w którym pewne dobrze znane scenariusze i rozwiązania fabularne zwyczajnie się wyczerpują. Wobec tego przed reżyserami, takimi jak Balthasar Kormakur, stoi duże wyzwanie, które w tej sytuacji wymaga nowatorskiego podejścia do scenariusza i oryginalnej realizacji. I to właśnie twórca „Bestii” rozumiał, ponieważ już wcześniej osadził fabułę swoich filmów w niekonwencjonalnym miejscu i czasie.
Tak było na przykład w docenionym przez widzów i krytyków „Everest” z 2015 roku, który był połączeniem konwencji survivalowej z dynamicznie rozwijającą się akcją filmu. Wówczas Kormakur polegał na opisanych w książce „Wszystko za Everest” tragicznych wydarzeniach z 1996 roku, unikał banalnych rozwiązań, do pewnego stopnia minimalizował stereotypowy wydźwięk filmu i szablonowe przedstawienia postaci. W filmie „Bestia” takie zabiegi nie zostały zastosowane.
Osią fabularną jest historia doktora Nate’a Samuelsa (Idris Elba), którego wcześniejsze losy poznajemy już na początku filmu. Wybiera się na afrykańską sawannę wraz ze swoimi dwoma córkami, czyli Meredith (Iyana Halley) i Norah (Leah Jeffries). Jak się okazuje Nate po śmierci swojej żony próbuje na nowo zbudować relacje ze swoimi dziećmi, a podróż do Afryki i miejsca, w którym żyła i wychowywała się ich matka, miało doprowadzić do zacieśnienia więzów rodzinnych.
Na miejscu spotykają przyjaciela rodziny Martina (Sharlto Copley), zajmującego się kłusownikami na sawannie. On z kolei zabiera całą trójkę na wycieczkę, w trakcie której zauważamy jego relacje z lokalnymi mieszkańcami, a nawet znajdującymi się tam zwierzętami. Wycieczka, jak mogliśmy się spodziewać, nie kończy się jednak po ich myśli, ponieważ napotykają dzikiego i potężnego lwa. W ten oto sposób rozpoczyna się właściwa i zarazem ciekawsza część filmu, w której główny bohater Nate wraz ze swoją rodziną i kolegą Martinem zmaga się z dzikim zwierzem.
Skoro mowa o scenariuszu, to należałoby wspomnieć, że jest on niewątpliwie najgorszą częścią całego filmu. Pomysł na ukazanie walki człowieka z niebezpieczną naturą jest raczej dobrze znany w kinematografii i pomysł Ryana Engla, który był odpowiedzialny za stworzenie scenariusza, nie przedstawia nic oryginalnego. Wadą filmu są także nietrafione dialogi, które nie tylko nie prowadzą do pogłębienia profilu psychologicznego poszczególnych bohaterów, ale niekiedy nawet wprowadzają niepotrzebne zamieszanie. Tak się dzieje na przykład w rozmowach Nate’a z córkami, gdy te opowiadają mu o własnych życiowych rozterkach. Niestety, także jego rola nie została dostatecznie pogłębiona, ponieważ mamy wrażenie, że obcujemy ze stereotypową postacią ojca, kierującego się ślepym instynktem, od czasu do czasu zdradzając pewne ślady poczucia humoru.
Całość miała – w moim przekonaniu – pokazywać prostą i klarowną, a zarazem wartką akcję. I cel został niewątpliwie osiągnięty! Mimo zwięzłej formy, która tutaj jest atutem, fabuła sprowadza się do banalnego rozwiązania i prostych wniosków. Film spłaszcza profile bohaterów, proponuje jednowymiarową rozrywkę i przedstawia jeden wątek, którego zakończenie możemy już przewidzieć na początku. Poza tym – mimo prostej konstrukcji scenariusza – pojawia się kilka trudnych do uzasadnienia elementów filmu. Jednym z nich jest ucieczka starszej córki Nate z samochodu, w którym bohaterowie schronili się przed atakiem potężnego lwa.
Takie szczegóły sprawiają, że nie tylko nie traktujemy poważnie postaci bohaterów, ale nawet poddajemy w wątpliwość ich dramatyczną i graniczącą ze śmiercią sytuację. A przecież połączenie konwencji kina akcji i survivalu domaga się potraktowania serio tak poważnego tematu. Brakuje tu typowych dla filmów portretujących walkę o przetrwanie wątków przemiany bohaterów i konieczności podejmowania trudnych decyzji oraz dostosowania się do panujących warunków.
Warto jeszcze wspomnieć o zdjęciach, które w „Bestii” niewątpliwie zasługują na uznanie. Prace nad nimi nadzorował zdobywca Oscara Philippe Rousselot. Oglądając film mamy wrażenie, że ujęcia są niezwykle długie, ale nie sztucznie rozciągnięte. Kamera podąża za bohaterami eksplorującymi tereny sawanny, a w chwilach starcia bohaterów z niebezpiecznym zwierzem dynamicznie ukazuje całość bez niepotrzebnych cięć. Dzięki temu mamy wrażenie, że jesteśmy bezpośrednimi świadkami wydarzenia.
Film „Bestia” Balthasara Kormakura cierpi na wiele niedociągnięć fabularnych, które są łatwe do wychwycenia nawet dla niedzielnego widza. Oprócz tego proponuje łatwą, dynamiczną i nieskomplikowaną rozrywkę w nietypowej, afrykańskiej scenerii. Niestety, produkcja nawet w niewielkim stopniu nie wykorzystuje swojego dużego potencjału.