BioShock Infinite: Burial at Sea - Część 1 - Recenzja
Udany, lecz krótki powrót do Rapture.
Dwie godziny wystarczą, by dostrzec dwa kluczowe fakty na temat pierwszego epizodu Burial at Sea, fabularnego dodatku do BioShock Infinite: za rozszerzenie odpowiada sam Ken Levine, a całość jest wielkim ukłonem w stronę miłośników serii. Tylko dwie godziny - dokładnie tyle czasu potrzeba na ukończenie tego DLC.
Połączenie zagmatwanej, ale interesującej fabuły z Infinite oraz podwodnych i klaustrofobicznych lokacji art deco z dwóch pierwszych odsłon serii BioShock okazuje się być pomysłem idealnym.
Historia rozpoczyna się w znajomym już biurze detektywistycznym Bookera DeWitta, do którego wpada równie znana Elizabeth, tym razem w chłodnej i wyrachowanej wersji femme fatale. Dziewczyna nie jest już zagubioną i przestraszoną osóbką, pamiętaną z podstawowej wersji, lecz dużo częściej sama wybiega do przodu i ustala cel wędrówki.
Szybko i bez zbędnych formalności wyruszamy na poszukiwanie zaginionej dziewczynki, co już w pierwszych minutach wyraźnie wskazuje na powiązanie z linią fabularną Infinite. Dalej podobne sugestie padają coraz częściej, a twórcy po raz kolejny igrają z alternatywną rzeczywistością, tematyką winy, odkupienia i utraty.
A wszystko to upchnięte w dwie godziny intensywnej zawartości. Szkoda jedynie, że dwie główne misje sprowadzają się do prostego „przeszukaj trzy sklepy” i „zamknij sześć włazów”. Dodatek aż prosi się o lepsze wykorzystanie fantastycznie prezentujących się lokacji, zwłaszcza tych początkowych.
Przez pierwszą część dodatku przemykamy w błyskawicznym tempie. Tymczasem jest tu co podziwiać: przeniesienie Rapture z okresu świetności na nowy silnik graficzny dodało podwodnemu miastu dodatkowego uroku, a zwiedzane miejsca pełne są szczegółów i błyszczących neonów.
W galerii sztuki wystawiono surrealistyczne obrazy, sklep muzyczny pozwala zapoznać się ze wspaniałą ścieżką dźwiękową. Co kawałek, stoją bohaterowie niezależni, prowadzący poboczne dialogi, zakamarki usiane są (ponownie) taśmami do odsłuchania, a kosze na śmieci tym razem są zawsze puste - czyżby prztyczek w stronę Infinite, gdzie śmietniki obfitowały w jedzenie i naboje?
Ale tym właśnie jest teraz podwodne miasto - galerią sztuki, pełną nieruchomych postaci, dialogów, obrazów i animacji uruchamianych jedynie w obecności gracza. Wszystko jest tu starannie wyreżyserowane i ma celnie przemówić do miłośnika BioShocka i BioShock Infinite.
Po krótkiej przebieżce po nowym - starym Rapture trafiamy do domu handlowego Fontaine'a, zamienionego we więzienie, pełne genofagów i innych niebezpieczeństw. Fabuła staje się bardziej „aktywna”, a rozgrywka zaczyna się na dobre. Kontrast w oprawie graficznych i stylistyce jest uderzający i świetnie zrealizowany: przemierzamy zniszczone i splądrowane korytarze, oglądamy potłuczone witryny sklepowe, gdzieniegdzie widząc oznaki dawnej świetności.
„Ale tym właśnie jest teraz podwodne miasto - galerią sztuki, pełną nieruchomych postaci, dialogów, obrazów i animacji uruchamianych jedynie w obecności gracza.”
Wracamy jednak także do dobrze znanej z Infinite rzeczywistości i systemu walki, która towarzyszyć nam będzie do samego końca. Już w podstawowej wersji gry potyczki służyły raczej za przystawkę do odkrywania kolejnych tajemnic i nie inaczej jest w przypadku Burial at Sea.
Jeden nowy plazmid (zamiast wigorów), szczelina (samuraj) i kolejna broń nie sprawiły, że walka nagle stała się bardziej interesująca. Dysponujemy mniejszymi zasobami amunicji, co wymusza częstsze sięganie po pięści, a całość rozgrywa się w wolniejszym tempie. Znacząco ograniczono liczbę większych, otwartych potyczek, ale strzelanie i rąbanie genofagów to nadal raczej przykry obowiązek.
Irytuje także - stosowane w całej serii - pojawianie się przeciwników znikąd, aktywowanych po wejściu do określonej lokacji czy powracających do już sprawdzonych miejsc, co tylko sztucznie wydłuża czas gry. Pojawiają się nawet wstęgi, do których przyczepiamy się za pomocą haku - opcja wprowadzona rozsądnie, sprawdza się w Rapture zaskakująco naturalnie. Elizabeth nadal potrafi podrzucać przydatne naboje czy eliksiry, ale poziom trudności i - przede wszystkim - długość dodatku nie pozwalają często korzystać z jej usług.
Nie czekałem jednak na kolejne walki, ale raczej na krótkie wymiany zdań między Bookerem i Elizabeth. Para znowu świetnie sprawdza się w akcji, a nowe nastawienie kobiety - chłodniejsze i na wskroś profesjonalne - świetnie pasuje do błądzącego gdzieś w myślach i borykającego się z własnymi demonami bohatera.
Im bliżej zakończenia, tym więcej otrzymujemy wskazówek i małych podpowiedzi, a na końcu na jaw wychodzi po raz kolejny talent scenariuszowy Kena Levine'a, który ponownie oferuje zakończenie skłaniające do refleksji i niejednoznaczne; na pewno zapadające w pamięć na dłuższy czas i skłaniające do rozmyślań, nie tylko o historii opowiedzianej w samym dodatku.
To trzeba zobaczyć. Lecz tylko wtedy, gdy jesteśmy miłośnikami serii.