Bugi w grach Bethesdy to efekt ryzyka i złożoności - tłumaczy Pete Hines
Coś za coś.
Nie jest tajemnicą, że produkcje Bethesdy słyną z otwartych światów, szerokiego wachlarza aktywności pobocznych oraz mniej lub bardziej uciążliwych bugów. Czy ostatniego elementu dałoby się uniknąć? Zapewne tak, choć ostatecznie zapłaciliby za to gracze.
Z takiego założenia wychodzi Pete Hines, pełniący w firmie funkcję wiceprezesa do spraw marketingu. Jak wyjaśnił w rozmowie z serwisem GamesIndustry.biz., błędy biorą się z faktu, że zespół preferuje bardziej „chaotyczne” podejście do projektowania gier.
„Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy stworzyć bezpieczniejszą, mniej ryzykowną i zabugowaną grę” - przyznał w wywiadzie. „Staramy się jednak skupić na wolności gracza. Owszem, tu i ówdzie pojawią się pewne drobiazgi, przez które twój towarzysz może czasem stanąć nieco zbyt blisko ciebie. Ale wolność, którą otrzymujesz, i przez którą te rzeczy się dzieją, absolutnie kochamy i akceptujemy”.
Ciężko zaprzeczyć, że niektóre błędy z gier Bethesdy zdążyły już zyskać status kultowych, a rozgrywka bez nich mogłaby wydawać się... pusta. Za przykład weźmy choćby gigantów ze Skyrima, którzy zamiast wbić postać gracza w ziemie, często „wystrzeliwują” nieszczęśnika w stronę gwiazd. Gorzej, gdy przez przypadek utkniemy w teksturze, a od ostatniego zapisu minęła godzina.
„Oczywiście, że błędy są. Ale czy odbierają one przyjemność z gry? A może otrzymujesz po prostu spójną, czasem śmieszną rozgrywkę, w której nie potrafisz przestać się bawić i eksperymentować?” - podsmumowuje Hines.
Warto jednak zauważyć, że w porównaniu do poprzednich produkcji studia, przyspieszone wydanie Starfield zadebiutowało w naprawdę przyzwoitym stanie technicznym. Specjaliści z Digital Foundry potwierdzili, że produkcja działa sprawnie zarówno na PC, jak i konsolach Xbox Series X/S, a bardziej poważne błędy zdarzają się rzadko. Zaznaczmy jednak, że prawdziwe testy gry wystartują 6 września, gdy do kosmosu wyruszą posiadacze standardowego wydania.