Skip to main content

Carmageddon: Max Damage - Recenzja

Flaki z olejem (silnikowym).

Wzorowy przykład kiepskiej gry z okresu wakacyjnego. Zamiast kupować, wybierzcie się na spacer do parku albo na film do kina.

Można było podejrzewać, że Carmageddon: Max Damage będzie grą o krwawych wyścigach samochodowych na ulicach miast, gdzie potrącanie przechodniów jest powodem do chwały. Trudniej było natomiast przewidzieć, że otrzymamy produkt niedopracowany, nie oferujący ciekawej formuły rozgrywki.

Carmageddon nigdy nie było wybitne, ale bawiło pewne grono odbiorców. Bezmyślna, brutalna i anarchistyczna kompozycja wyścigów skupionych na totalnej rozwałce potrafiła zainteresować nawet sceptyków. W Max Damage na wiele minusów można by przymknąć oko, ale wyrozumiałość kończy się, kiedy jedną z największych wad jest model jazdy.

To oczywiste, że nie można po Carmageddon oczekiwać jakości z symulatorów, ale istnieje przecież wiele świetnych zręcznościowych gier wyścigowych. Jazda w Max Damage to kompletna katastrofa. Samochody nienaturalnie nabierają tempa, łatwo wpadają w poślizg przy najmniejszej próbie skrętu, a po wybiciu z rampy nie mamy niemal żadnego wpływu na lądowanie. Zabawa przypomina momentami taniec na lodzie, a zderzenia bawią, zamiast imponować.

W większości dostępnych trybów wygrać można na kilka sposobów. Dotarcie do mety na pierwszym miejscu to najmniej interesujące rozwiązanie. Ciekawszą metodą jest zniszczenie wszystkich pozostałych samochodów lub potrącenie maksymalnej liczby przechodniów.

Zobacz na YouTube

Narzędzia zniszczenia występują w postaci ulepszeń zbieranych w trakcie jazdy. Chwilowa niezniszczalność, pioruny rażące pieszych, wielkie kolczaste kule - to tylko kilka z wielu szalonych opcji do wykorzystania.

Zabawa w rozjeżdżanie kręcących się wszędzie ludzi dosyć szybko staje się monotonną formą zbierania punktów, które wykorzystujemy również do reperowania uszkodzonej maszyny. Nic tak nie poprawia wgniecionej maski samochodu, jak wjechanie na hamulcu ręcznym w grupkę tańczących cheerleaderek.

Jedyne, co bawi w Carmageddon: Max Damage to aspekt niszczenia innych samochodów. W każdym dostępnym etapie jeden samochód jest „stealworthy”, czyli mówiąc dosłownie: wart grabieży. Po zniszczeniu pojazdu stajemy się jego nowymi właścicielami. Garaż szybko powiększa się z dwóch dostępnych początkowo aut do całej floty pokręconych wehikułów zagłady. Każdy wóz możemy ulepszyć i zmienić jego kolor.

Z czasem jednak przyjemność z gonienia i taranowania wrogich pojazdów przesłaniana jest przez frustrujące, nieprecyzyjne sterowanie oraz oponentów w dalszych etapach. Wrogowie nie grzeszą zaawansowaną sztuczną inteligencją i za wszelką cenę chcą nas zniszczyć, co w efekcie raz bawi, a raz przeszkadza.

Oprawa rodem z 2000 roku

Świat gry jest brzydki. Nie jest to subiektywne odczucie dotyczące wybranej przez twórców stylistyki, a stwierdzenie faktu - tekstury są niskiej jakości, wszystko jest płaskie, bez detali, a animacje przechodniów nie różnią się zbytnio od tych z oryginału sprzed dekady.

Max Damage stara się przyciągnąć uwagę graczy siłą nostalgii, ale oferuje niedopracowaną rozgrywkę w skandalicznej oprawie. Czasy się zmieniły, gry stały się lepsze - seria Carmageddon pod każdym względem pozostała w przeszłości.

4 / 10

Zobacz także