Skip to main content

Christian Bale i Margot Robbie to za mało. Film „Amsterdam” to porażka

A miało być tak pięknie.

Najnowszy film Davida O. Russella zapowiadał się fantastycznie. Gwiazdorska obsada, ciekawe zdjęcia i zwiastuny... ale mimo to „Amsterdam” jest jedną z najgorszych premier tego roku.

Prawdę mówiąc, gdy wybierałem się do kina na „Amsterdam” miałem wobec niego spore oczekiwania. Mam tu na myśli przede wszystkim markę samego reżysera, który prawie 10 lat temu został nominowany do Oscara za „American Hustle”. W obu przypadkach mogliśmy zobaczyć świetnych aktorów, ale te dwa filmy różnią się od siebie bardzo wyraźnie.

Wiodącym motywem filmu jest przyjaźń Burta, Harolda i Valerie

Historia dotyczy trójki przyjaciół, którzy poznali się w czasie I wojny światowej. Burt Berendsen (Christian Bale) jest lekarzem i przygotowuje protezy dla kombatantów. Harold Woodman (John David Washington) to prawnik działający na rzecz uczestników wojny we Francji, a Valerie Voze (Margot Robbie) jest pielęgniarką i zarazem siostrą bogatego przedsiębiorcy Toma Voze’a (Rami Malek). Zawierają między sobą pakt, że przez całe swoje życie będą mieszkali w Amsterdamie i nie zerwą przyjaźni.

Akcja rozgrywa się w latach 30. XX wieku, a głównym wątkiem fabularnym jest zabójstwo niejakiego generała Billa Meekinsa (Ed Begley). Ktoś go zabił, bo miał on zamiar przedstawić okrutną prawdę na temat elit politycznych w USA i spisku faszystów. W efekcie ginie także jego córka Liz (Taylor Swift), a trójka przyjaciół chce rozwiązać zagadkę. Całość brzmi dosyć naiwnie i nieprawdopodobnie, ale tak właśnie jest i na tym skupia się fabuła filmu.

Ilość tak świetnych aktorów zaangażowanych w tę produkcję jest wręcz nieprawdopodobna

Narracja przedstawiona w „Amsterdamie” jest przede wszystkim niezwykle chaotyczna i niejasna. Wyjątkowo irytujące są rozwlekłe linie dialogowe, czasami ocierające się o banał. Ewidentnym problemem są tu luki w scenariuszu, a także kłopot z wyprowadzeniem jasnego i klarownego wątku, który prowadziłby widza po całym świecie przedstawionym.

Reżyser dodał dwa przeskoki w czasie, które niepotrzebnie rozpraszają naszą uwagę. Film zapowiadano jako komedię, a - prawdę mówiąc - nawet absurdalny czarny humor, gdy już się pojawia, to zbyt rzadko.

Najbardziej osobliwą i interesującą postacią jest tu Burt, w którego rolę wcielił się Christian Bale. To chyba najjaśniejszy punkt tego filmu, bo pozostali bohaterowie nie odznaczają się niczym szczególnym. Ich dialogi przepełnione są pustosłowiem, nonsensownymi rozmowami i dziwnymi zachowaniami.

W „Amsterdamie” jest także ogromna liczba bohaterów drugoplanowych (według mnie za duża), na przykład żona Voze’a Libby (Anya Taylor-Joy), Milton (Chris Rock), agent Norcross (Michael Shannon), generał Dillenbeck (Robert De Niro) i żona Burta Beatrice (Andrea Riseborough). Moglibyśmy wymienić jeszcze kilka z nich, ale nawet to krótkie zestawienie pokazuje, że obsada jest naprawdę gwiazdorska.

W tym filmie brakuje także silnej postaci antagonisty

Pod względem wizualnym trudno zarzucić coś temu filmowi. Barwy w „Amsterdamie” są zazwyczaj ciemne i zbliżone do ciepłych. Doskonale został odwzorowany Nowy York i niektóre lokacje w Europie. To samo dotyczy ubioru postaci, rekwizytów i wydarzeń historycznych.

Przez moment zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie jest tak, że „Amsterdam” jest aż tak zły, czy ja po prostu czegoś nie zrozumiałem. Zajrzałem sobie do historii kina, wywiadów z reżyserem i rzeczywiście, na ten film można spojrzeć z innej perspektywy. Przed II wojną światową w USA funkcjonował gatunek, który nazywał się „screwball comedy”.

Polegał mniej więcej na tym, że fabuła była celowo konstruowana w sposób nielogiczny, a całość koncentrowała się na ukazaniu relacji damsko-męskich, walki płci, ras i klas. Tego rodzaju filmy były odpowiedzią na wielki kryzys z lat 1929-1933.

Całkiem nieźle radzi sobie Robert De Niro w roli drugoplanowej

To wszystko znajdujemy w „Amsterdamie”! Mimo to trudno ten film ocenić pozytywnie. „Screwball comedy” nie jest czymś, co mogłoby trafić do współczesnej widowni, która skupia szczególną uwagę na takich sprawach jak racjonalny przebieg fabuły, interesujące motywy bohaterów i dialogi wnoszące coś ciekawego do całej historii. Z kolei film Russella poprzez swoją niezdarną formę jest niezwykle nudny i frustrujący. Do tego nieznośne są te pełne podniosłości wypowiedzi bohaterów i absurdalna narracja.

Prawdę mówiąc, już długo nie czułem się tak rozczarowany w kinie. Przed premierą nic nie przemawiało za tym, że „Amsterdam” będzie katastrofą. Przypomina mi się pewna scena, gdy jeden z trójki przyjaciół, czyli Harold Woodman, w pewnym momencie twierdzi, że „chciałby powrócić jeszcze raz do Amsterdamu”. Ja powiem krótko, że nie warto, bo to strata waszego czasu.

Zobacz także