Kiepski sequel od Marvela. Recenzja filmu „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”
Przeciętny do bólu.
W kinach zadebiutowała „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”. Film powstał bez udziału zmarłego w 2020 roku Chadwicka Bosemana, wcielającego się w postać króla T’Challi. Oprócz udanego hołdu dla aktora, produkcja jest raczej przeciętna.
UWAGA: możliwe niewielkie spoilery fabularne.
„Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”, czyli sequel pierwszej części „Czarnej Pantery” obraca się przede wszystkim wokół śmierci Chadwicka Bosemana i zarazem głównego bohatera filmu króla T’Challi. Wydawałoby się, że kontynuacja serii bez superbohatera jest niemożliwa, ale reżyser Ryan Coogler i scenarzysta Joe Robert Cole skierowali produkcję na inne tory.
Akcja filmu rozgrywa się między innymi w fikcyjnej cywilizacji, czyli Wakandzie. To państwo ukrywające się przed całym światem. Dzięki nowoczesnym technologiom, które łączą z tradycyjnymi obyczajami i kulturą, są silnym i niezależnym ludem. Posiadają ogromny potencjał wojskowy, zdobyty dzięki wydobyciu cennych złóż vibranium. To najcenniejszy i najbardziej odporny materiał na świecie, dlatego też Wakandyjczycy chronią swój dobytek przed kolonizatorami i innymi wrogimi siłami.
W tym filmie dowiadujemy się jednak, że oprócz nich na świecie znajduje się także inna cywilizacja, również ukrywająca się przed wrogami i posiadająca cenne złoża. Nazywają się Talocan, są ludem żyjącym pod wodą i przewodzi im Namor (Tenoch Huerta).
Wakanda nie ma króla, ponieważ T’Challa (Chadwick Boseman) nie żyje. Tę rolę wypełnia królowa Ramonda (Angela Basset) i siostra T’Challi, czyli Shuri (Letitia Wright). Władza w pełni zależy od postaci kobiecych, wyraźnie dominujących w filmie. Pojawiają się także generałowie Okoye (Danai Gurira) oraz Ayo (Florence Kasumba).
Oprócz nich ponownie zobaczyliśmy lidera plemienia Jabari, czyli M’Baku (Winston Duke). Zabrakło jednak Daniela Kaluuya w roli W’Kabi, ale jego nieobecność jest uzasadniona wydarzeniami z poprzedniego filmu. Poza tym pojawił się jeszcze Martin Freeman w roli Everetta Rossa, lecz jego funkcja w tym filmie jest marginalna.
Największym problemem tego filmu jest rozmyty główny wątek fabularny. Prawdę mówiąc, przez pierwszą godzinę oglądania miałem duży problem, żeby go w pełni zidentyfikować. „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” jest bardzo nudna, rozwlekła, mimo niewielkiej liczby wątków fabularnych. Bohaterowie toczą między sobą długie rozmowy, które nic nie wnoszą do obrazu całości. Film jest niezwykle długi (trwa ponad 2,5 godziny) i gdyby twórcy zdecydowali się na wycięcie kilku scen, to sequel „Czarnej Pantery” zyskałby na dynamice.
Zazwyczaj połowa sukcesu filmów superbohaterskich to dobrze skonstruowana postać głównego antagonisty. A w sequelu „Czarnej Pantery” Namor jest bohaterem jednowymiarowym i niezwykle płaskim. Wiele osób z pewnością polubiłoby jego bezkompromisowość, ale dla mnie to postać bez wyrazu. Z kolei stojąca po drugiej stronie konfliktu Shuri, która wyrasta na liderkę Wakandy, nie jest tak charyzmatyczną osobowością, jaką był król T’Challa.
Pod względem wizualnym film prezentuje się podobnie do poprzedniej „Czarnej Pantery”, czyli naprawdę nieźle. Barwnie zostały przedstawione zwyczaje mieszkańców Wakandy, a tym razem były wzbogacone przez ciekawe zobrazowanie społeczności Talocan. Muzyka również jest na wysokim poziomie, pokazując tradycje ludu Wakandy i pewien specyficzny nastrój.
Ten film nie powtórzył sukcesu sprzed lat i wydaje mi się, że nie taki był też jego cel. Chodziło tu o upamiętnienie zmarłego aktora, przekazanie jego roli innym postaciom uniwersum. Czy to się udało? Według mnie - tak. Pod tym względem twórcy szczerze potraktowali śmierć Bosemana i nie ukrywali żałoby po zmarłym aktorze.
Czy sam film prezentuje wysoki poziom? Niestety, nie. Co prawda nie jest to najgorszy film z uniwersum Marvela, ale z pewnością nie może równać się z pierwszą częścią „Czarnej Pantery”, która była swoistym fenomenem w kinie superbohaterskim. Nowy film jest zwieńczeniem czwartej fazy MCU i, prawdę mówiąc, kończy tę serię w kiepskim stylu. Spodziewałem się, że twórcy nowatorsko potraktują temat i zaproponują coś atrakcyjnego, a oprócz sensownie zaplanowanego hołdu dla Bosemana nie ma w tym filmie nic ciekawego i nowego. Obejrzałem przeciętną produkcję Marvela, pozbawioną widowiskowości znanej z pierwszej części.