Skip to main content

Dead Rising 4 - Recenzja

Zombie w bardzo krzywym zwierciadle.

Czwarta odsłona popularnej serii o zombie to koronny dowód na to, że można stworzyć grę bez konkretnego i przemyślanego pomysłu.

Frank West po raz kolejny trafia do centrum handlowego, które padło ofiarą tajemniczego wirusa zmieniającego ludzi w mózgożerne trupy. Formuła przygód obiera jednak inną formę i traci kilka elementów rozgrywki, które dawniej były kluczowe. Dead Rising 4 to autopastisz, który przypomina, jak często kolejne sequele nie są wcale potrzebne.

Nikt nie powiedział, że Dead Rising ma być poważne. Czwarta część to wciąż gra, w której jesteśmy uwięzieni na pewnym obszarze i otoczeni hordami zombie. Uczymy się improwizować, bronić, cieszymy się swobodą działania. Brak jednak odpowiedniej nadbudowy fabularnej i elementów motywujących do wykonywania kolejnych zadań. W efekcie po jakimś czasie pojawia się znużenie.

Historia Westa i kolejnej zombie-apokalipsy zostaje zepchnięta na margines, a jej tempo rozmywa się, gdyż tym razem twórcy zrezygnowali z ograniczeń czasowych. Nie czujemy już napięcia.

Kogo zdążymy uratować, a czyje życie jednocześnie zaryzykujemy? Czy uda się wykonać zadanie jak najszybciej? To już nieważne. Teraz mamy ochotę spokojnie eksplorować okolicę, zbierać ubrania i kosić żywe trupy kombajnem. Możemy robić to bez końca i bez konsekwencji fabularnych.

Nikt nie spodziewał się meksykańskiej inkwizycji!

Tak zaprojektowany element sandboksowy w przypadku Dead Rising przekłada środek ciężkości całej gry. Z ciekawego survivalu przygodowego z elementami rozrywkowego masakrowania zombie, stworzono produkcję skupioną na zabawowym eliminowaniu tłumów umarlaków.

Nie czujemy nawet specjalnie zagrożenia. Bohater potrafi obalić grupę wrogów, jeżdżąc na plastikowym, trójkołowym rowerku dla dzieci. Porównanie do serii Saints Row przykleja się do Dead Rising 4 niczym guma do żucia i nie odkleja aż do napisów końcowych.

Supermarket w pierwszej odsłonie pełen był minibossów, będących ciekawymi, oryginalnymi postaciami, które wpisywały się w charakter gry. Obecni przeciwnicy, których może wytropić Frank w centrum handlowym i jego okolicach, to nieoryginalni wariaci bez polotu - zupełnie jakby byli zaprojektowani bez głębszej refleksji, na kolanie, na szybko.

Inaczej prezentuje się sprawa bohaterów niezależnych, którzy również utknęli w Willamette. Są ciekawymi postaciami - od zatwardziałego biurokraty, przez spłoszoną sekretarkę, po ciekawską studentkę i towarzyszkę Westa o imieniu Vicky. W dialogach na światło dzienne wychodzi jednak inna, niekorzystna zmiana. Po piętnastu latach Frank West z sympatycznego fotoreportera zmienił się w zwykłego dupka o rynsztokowym poczuciu humoru.

Najwyraźniej zombie również nie lubią nowego-starego herosa i wysyłają mu na spotkanie bardziej rozwinięte i groźne odmiany monstrów. Groza jednak jest tylko chwilowa, gdyż weteran jest dzięki nowym konstrukcjom praktycznie niezniszczalny.

Frank ponownie chwyta za aparat. Selfie z zombiakami też wchodzą w grę.

System tworzenia improwizowanych broni również odpowiada komediowej oprawie. Łapiemy się za głowę, gdy Frank do egzoszkieletu podpina akumulatory, przenośne lodówki i wiatraczki, by miotać lodem, razić prądem i wzniecać huragany. Zabawne, własnoręcznie kreowane bronie zastąpione zostały absurdalnymi i przekoloryzowanymi gadżetami.

Ogólne wrażenie z rozgrywki jest pozbawione emocji. Trudno się skupić na opowieści, która nie posiada żadnych mocnych punktów, a snucie się po centrum handlowym dla samego wyrzynania dziesiątek chodzących trupów jest atrakcyjne tylko przez jakiś czas, gdy nowe konstrukcje jeszcze bawią.

Nuda, prostactwo i brak wyzwania w dalszej przygodzie sprawiają, że biegamy tutaj bez większego sensu, przy okazji rozważając sens życia, analizując wczorajsze wydarzenia na świecie albo zwyczajnie planując jutrzejszy obiad. To odpowiedni moment, by wyłączyć Dead Rising 4.

5 / 10

Zobacz także