Skip to main content

Deadpool & Wolverine nie będzie zbawcą Marvela

Wysokie zarobki i zadowolenie fanów to nie wszystko.

OPINIA | „Jestem Jezusem Marvela” - słowa wypowiadane przez znanego z łamania czwartej ściany bohatera można odnieść zarówno do fabuły filmu, jak i kiepskawej ostatnimi czasy kondycji Kinowego Uniwersum Marvela. I choć trzecia część przygód pyskatego najemnika rozbiła bank już przed premierą, a także spotkała się z niezwykle pozytywnym odbiorem fanów, to nie jest ona w stanie przywrócić tej franczyzie dawnego splendoru.

Gdy „The Marvels” okazuje się pierwszą poważną wtopą finansową Marvela, podobną drogą zdaje się podążać najnowsza część przygód Kapitana Ameryki, a serial „Echo” przeszedł, nomen omen, bez Echa, wchodzi on, cały na... czerwono. Deadpool to bohater, który w przeciwieństwie do wielu prominentnych obecnie w MCU postaci, wzbudza ogromny entuzjazm wśród fanów. Do tego przyprowadza ze sobą Wolverine'a - wywołującą ogromne pokłady nostalgii ikonę kina superbohaterskiego. To wręcz murowany materiał na kasowy hit.

„Deadpool & Wolverine” już podczas jednodniowych pokazów przedpremierowych zarobił 38,5 miliona dolarów, bijąc tym samym rekord wśród filmów z kategorią wiekową R i niemal doganiając „Avengers: Wojnę bez granic”. Film z miejsca zyskał uznanie wśród fanów, zydobywając oceny 7,5/10 i 8,3/10 w serwisach Filmweb i Metacritic, choć krytycy podeszli do niego nieco chłodniej - średnie wystawione przez nich ocen wynoszą w wyżej wymienionych portalach wynoszą odpowiednio 5,8/10 i 56/100.

„Deadpool & Wolverine” przede wsztystkim opowieść o tytułowych bohaterach i pożegnanie uniwersum 20th Century Fox. Transfer do MCU, wbrew pozorom, nie jest tu aż tak istotny

Czy oznacza to, że w Kilmowym Uniwersum Marvela w końcu zawitał powiew świeżości, a wraz z nim powróci ekscytacja każdą nową produkcją? Niestety, nie zapowiada się na to. Jak na produkcję osadzoną w MCU, zaskakująco mało tu... motywów z MCU. Omawiany film, bardziej niż na transferze Deadpoola do nowego uniwersum, skupia się na pożegnaniu i oddaniu hołdu temu staremu, wykreowanemu pod skrzydłami 20th Century Fox.

Gratka dla fanów, zawód dla kinomanów

Trzeba przyznać, że twórcy doskonale balansują między szyderą i szacunkiem dla serii o X-Menach i kilku mniej udanych superbohaterskich produkcji z początku XXI wieku. W przeciwieństwie do czołobitnego podejścia do klasycznych postaci w „Spider-Mana: Bez drogi do domu”, „Deadpool & Wolverine” ma kilka naprawdę przemyślanych i nieoczywistych występów gościnnych. Najwięcej czasu ekranowego, poza tytułową dwójką, zyskują nieco już zakurzeni bohaterowie, którzy mają okazję przypomnieć o sobie widowni (lub zaprezentować się jej po raz pierwszy) i godnie z nią pożegnać. Ich wątki, choć skromne, dobrze korespondują z problemami głównych bohaterów i głównym motywem filmu. Doskonale wykorzystano też żarty, które pisały się same - jeden odnoszący się do popularnego wśród fanów kandydata do roli Logana, a drugi do aktora, który zagrał przynajmniej dwóch superbohaterów Marvela.

Wbrew pozorom, cameo nie są wyłącznie żerowaniem na nostalgii. Wiele z nic jednak faktycznie zabawne lub istotne dla fabuły. A w przypadku Laury nawet nieco wzruszające

Samo wprowadzenie Deadpoola do MCU też przebiega całkiem gładko, sprytnie korzystając z zaprezentowanej w serialu „Loki” koncepcji multiwersum. Serduszko fana, śledzącego od ponad dwóch dekad wszystkie filmy na podstawie komiksów Marvela zostało więc zaspokojone. Gorzej z osobami, które niespecjalnie śledzą całą tę superbohaterską telenowelę. Dla nich spora część łamiących czwartą ścianę żartów może okazać się zbyt hermetyczna, a cameo nie będą wzbudzać większych emocji. Transfer do MCU, choć obrodził potencjałem na wiele mniej lub bardziej udanych żartów, stał się jednocześnie kulą u nogi, przynosząc ze sobą konieczność odrobienia pracy domowej w postaci obejrzenia kilku poprzednich filmów.

Gdy odrzemy trzeciego „Deadpoola” z warstwy meta-komentarza, zostaje pod nią prosta jak drut komedia akcji, skacząca od jednego gagu do kolejnego i nie pozwalająca poczuć stawki, pomimo potencjalnego zagrożenia dla całego multiwersum. Ponad przeciętność wybijają się tu jedynie brutalne, przewyższające standardy pozostałych filmów Marvela sceny walki oraz pełna ekranowej chemii i mięsistych dialogów relacja dwójki tytułowych bohaterów, lecz ich osobiste dramaty zostają zarysowane nieco zbyt słabo. Mimo wad, „Deadpool & Wolverine” przyniósł ze sobą coś, czego dawno nie było czuć w MCU: czystą radochę i bijące z ekranu przywiązanie twórców do ukazywanych bohaterów.

Czy sukces Deadpoola może zaszkodzić MCU?

Za sukcesem finansowym omawianego filmu stoją przede wszystkim cztery czynniki: sympatia widzów do Deadpoola, nostalgia względem Wolverine'a, ciekawość odnośnie występów gościnnych oraz przywiązanie do MCU - choć ten ostatni zdaje się być najmniej istotny. Twórcy zdecydowali się wywołać w widzach nostalgię do serii X-Men i innych filmów 20th Century Fox, rezygnując jednocześnie z budowania zainteresowania przyszłymi produkcjami Marvela. Po seansie warto zadać sobie pytanie: czy mój entuzjazm w stosunku do czwartego „Kapitana Ameryki”, „Thunderbolts” lub „Avengers 5” jakkolwiek wzrósł? Wydaje mi się, że w większości przypadków odpowiedź będzie przecząca.

„Deadpool & Wolverine” raczej nie podbije znacząco zainteresowania kolejnymi filmami MCU. Ze względu na problemy produkcyjne i związany z nimi niebotyczny budżet, nowy Kapitan Ameryka zapowiada się jako wtopa finansowa

I nie jest to moim zdaniem wada. Zmęczyła mnie już sytuacja, w której scena po napisach wzbudza więcej ekscytacji, niż poprzedzający ją film (patrzę na ciebie, „The Marvels”). Twórcy filmu zdają się też zauważać, że MCU nie jest obecnie w swoim najlepszym momencie, z czego sam Deadpool ochoczo żartuje. Jednocześnie obawiam się, że sukces „Deadpoola & Wolverine'a” może zachęcić włodarzy Disneya do poprowadzenia MCU w naprawdę kiepskim kierunku. Chodzi oczywiście o żerowanie na nostalgii w postaci powrotów kultowych bohaterów sprzed lat. Zadziałało to ze Spider-Manem i Wolverine'em, ale pula lubianych postaci, które mogłyby powrócić, szybko się wyczerpie. Samo ich sprowadzanie przestanie też być dla widzów czymś ekscytującym i wyjątkowym.

Niestety, zapowiedziane właśnie „Avengers: Doomsday” zdaje się podążać właśnie tym tropem. Obsadzenie w roli Doktora Dooma Roberta Downeya Jr. to w moich oczach nic innego, niż desperacka próba żerowania na nostalgii. Owszem, film pewnie zarobi sporo, ale wątpię, że przebije wyniki „Wojny bez granic” i „Końca gry”. Obawiam się, że z postępującym recyklingiem i ograniczaniem wolności twórczej poziom filmów Marvela może spaść jeszcze niżej, gdzieś w okolice niesławnego „Kosmicznego Meczu 2”. Bazowanie na nostalgii nie jest też gwarancją sukcesu komercyjnego, czego doskonałym przykładem jest „Flash” od konkurencyjnego DC Studios Zła reputacja filmowego uniwersum DC urosła do tego stopnia, że nawet szumnie ogłaszany powrót Micheala Keatona do roli Batmana nie uchronił tego filmu przed finansową klapą.

Jak nie Deadpool, to kto?

Wśród recept na uratowanie Kinowego Uniwersum Marvela wymienia się przede wszystkim zmniejszenie tempa produkcji (aktualnie realizowane), dążenie filmów i seriali do wspólnej kulminacji (nieudane, lecz możliwe do poprawy) czy oddanie większej autonomii reżyserom (wysoce nieprawdopodobne). Chciałbym jednak skupić się wyłącznie na drużynach i postaciach, które, w przeciwieństwie do The Marvels, Eternals, Echo czy Ironheart, mają potencjał na zainteresowanie sobą widzów. Długo zastanawiałem się, kto najlepiej sprawdziłby się w tej roli, lecz „Deadpool & Wolverine” podał mi odpowiedź na talerzu: X-Meni i Fantastyczna Czwórka. I nie chodzi tu o powrót sprawdzonych i lubianych aktorów, a wręcz przeciwnie - całkowicie świeży start.

Obsada nowej „Fantastycznej Czwórki” wygląda, cóż, fantastycznie. Film reżyserować ma Matt Shakman, który stworzył wcześniej jeden z ciekawszych i oryginalniejszych seriali Marvela - „VandaVision”

Już wiemy, że obie te ekipy zadebiutują w końcu w MCU. O ile mutanci są jeszcze owiani tajemnicą, to zapowiedzi filmu o pierwszej rodzinie Marvela wyglądają naprawdę obiecująco. W obsadzie zobaczymy będących u szczytu kariery Pedro Pascala i Vanessę Kirby, a towarzyszyć im będą dwaj aktorzy, którzy zaliczyli niedawno znakomite występy na srebrnym ekranie: Joseph Quinn (Eddie ze „Stranger Things”) i Ebon Moss-Bachrach (Ritchie z „The Bear”). W głównego Antagonistę, Galactusa, wcieli się za to posiadacz jednego z najbardziej onieśmielających głosów w Hollywood - znany z „The VVitch” i nowego „Egzorcysty” Ralph Ineson.

Co ciekawe, akcja filmu nie będzie rozgrywać się w tym samym świecie, co saga o Avengersach. Moim zdaniem to doskonała decyzja - twórcy nie będą zmuszeni do dbania o spójność z rozbudowanym kanonem, a nowi widzowie zrozumieją fabułę bez znajomości poprzednich filmów Marvela. A jeśli miałoby dojść do crossoveru, wystarczy sięgnąć po multiwersum. Mam nadzieję, że podobne podejście zaprezentowane zostanie również w przypadku X-Menów. Zyskaliby na tym praktycznie wszyscy - to wciąż popularne i rozpoznawalne marki, więc producenci mogliby być spokojni o potencjalne zyski, znudzeni fani poczuliby powiew świeżości, a nowi nie zetknęliby się z wysokim progiem wejścia.

Zobacz także