Dlaczego fantasy zachwyca w grach, a zawodzi w filmach i serialach?
Przyczyn jest całkiem sporo.
Fani gier wideo w klimatach fantasy nie mają powodów do narzekań. Już niedługo będzie im dane zagrać w Dragon Age: The Veilguard, Avowed czy remake pierwszego Gothica. Niestety, we współczesnym kinie ze świecą szukać można udanych produkcji spod znaku magii i miecza, a sytuacja seriali tylko z pozoru wygląda lepiej.
Nadchodzący drugi sezon „Pierścieni Władzy” wzbudza sporą dozę sceptycyzmu, a najnowsze odcinki „Rodu Smoka” zanotowały znaczny spadek poziomu względem sezonu pierwszego. Dlaczego więc gatunek ten w jednym medium radzi dobie dużo lepiej niż w drugim? Przyczyn tego stanu rzeczy jest całkiem sporo.
Kondensowanie złożonych historii
Tak jak powieściowy „Władca Pierścieni” wyznaczył panujące do dziś standardy quasi-średniowiecznego high fantasy w praktycznie każdym medium, tak filmowa adaptacja autorstwa Petera Jacksona zmieniła spojrzenie na ten gatunek w kinie i telewizji. Epicka, wypełniona zapierającymi dech w piersiach krajobrazami, do dziś imponującymi efektami specjalnymi oraz pełnymi rozmachu bitwami trylogia sprawiła, że niemal każde większe studio zechciało powtórzyć ten sukces. Niestety, w znacznej większości przypadków, z marnym skutkiem.
Wielkie wytwórnie często popełniają błąd, którego udało się uniknąć w przypadku „Władcy Pierścieni”. Jackson zerwał współpracę z Miramaxem, którego włodarze obawiali się przeznaczenia sporego budżetu na stworzenie filmowej trylogii i chcieli, aby reżyser zawarł całą epicką sagę w jednym filmie. Chęć upchnięcia wielotomowej i wielowątkowej historii fantasy w ograniczoną czasowo, filmową formę zazwyczaj kończy się porażką. Takie podejście zawiodło w przypadku „Siódmego Syna” i „Mrocznej Wieży”, luźno łączących elementy kilku tomów powieści i tym samym spłycając oraz wypaczając przedstawioną w nich historię. Z podobnym problemem mierzy się „Warcraft”, który zamykając w dwóch godzinach potężną część lore'u gier, zapomniał o zaprezentowaniu nam ciekawych intryg i postaci.
Podobnej porażki uniknięto w przypadku „Gry o Tron”, głównie dzięki showrunnerowi Davidowi Benioffowi, a także samemu George'owi R. R. Martinowi. Pisarz przyznał, że ta skomplikowana, pełna politycznych intryg historia nie zadziała w ograniczonej czasowo formie filmowej i lepiej sprawdzi się jako serial. Ostatecznie produkcja HBO okazała się najbardziej udaną, obok „Władcy Pierścieni”, adaptacją fantasy - przynajmniej do momentu, kiedy mogła bazować bezpośrednio na twórczości Martina. W przypadku ostatniego, powszechnie nielubianego sezonu, zawinił, a jakże, pośpiech. Showrunnerzy David Benioff i D.B Weiss mocno się przeliczyli, wierząc, że uda im się zamknąć tę wielowątkową fabułę w zaledwie sześciu odcinkach.
Wysokie budżety, kiepskie scenariusze
Ze względu na konieczność zaprezentowania widzowi bogatego świata przedstawionego i wielowątkowej fabuły, adaptacje dzieł fantasy wymagają wielu odcinków lub części filmowej sagi. A także sporego budżetu. To naprawdę wymagający pod tym względem gatunek, zwłaszcza w porównaniu do radzącego sobie dużo lepiej w kinach science fiction. Stworzenie realistycznych, quasi-średniowiecznych lokacji, szczegółowych rycerskich zbroi, a także przekonujących smoków w CGI może być dużo bardziej wymagające, niż przygotowanie wnętrz baz, militarnych uniformów czy latających w kosmosie statków.
Jest to szczególnie widoczne w przypadku seriali. Wielu z nas zapomina o tym, że pierwszy sezon „Gry o Tron” był praktycznie pozbawiony znanych z późniejszych serii epickich bitew, a także lotów na smokach czy starć z gigantami. Te pojawiły się dopiero, gdy serial stał się ogólnoświatowym fenomenem. Produkcje, które nie miały szczęścia zdobyć odpowiednio wysokiej popularności, są za to przedwcześnie anulowane, nawet gdy zostały dość ciepło przyjęte przez widzów. Doskonałym przykładem jest „Cień i Kość”, serial Netflixa skasowany po zaledwie dwóch sezonach. Najwyraźniej, aby produkcja takiego serialu się opłacała, widownia musi być naprawdę ogromna.
W przypadku filmów można zaś dostrzec błędne koło: producenci obawiają się inwestycji w kilkuczęściową sagę, więc kondensują historię do jednego filmu i czynią go tak bezpiecznym, jak to tylko możliwe. Film wtapia i zbiera słabe oceny, co tylko wzmacnia przekonanie producentów, że tworzenie nowych filmów o smokach, elfach i rycerzach jest zbyt ryzykowne. Działa to również na widzów, którzy po kolejnym „Eragonie” czy „Siódmym Synu” nie są zainteresowani następnymi, z pozoru podobnymi produkcjami. Dlatego duże studia tak rzadko sięgają po kultowe, lecz nie ekranizowane wcześniej światy fantasy. Wśród nadchodzących kinowych premier głośno jest wyłącznie o dwóch filmach, osadzonych w doskonale znanym widzom świecie Władcy Pierścieni.
Na serwisach streamingowych również królują przedstawiciele sprawdzonych marek: rozgrywające się w Śródziemiu „Pierścienie Władzy”, czerpiący z popularności gier „Wiedźmin” oraz „Ród Smoka”, będący spin-offem „Gry o Tron”. Produkcje te nie są jednak pozbawione problemów. Pierwszy z nich związany jest z budżetami. „Wiedźmina” ogląda coraz mniej osób, więc Netflix zdecydował się zrezygnować z rozbudowywania uniwersum za pomocą spin-offów. Finał drugiego sezonu „Rodu Smoka” rozczarowuje w dużej mierze dlatego, że na dwa ostatnie, pełne epickich potyczek odcinki zabrakło (lub poskąpiono) pieniędzy. Co prawda zwiastuny drugiego sezonu „Pierścieni Władzy” wskazują na to, że wciąż będzie to najdroższy serial świata, lecz czy w obliczu kiepskiego przyjęcia przez publikę utrzymanie takiego stanu będzie opłacalne? Szczerze wątpię.
Przy dobrym scenariuszu można by przymknąć oko na ograniczenia budżetowe. Niestety, popularne obecnie tytuły nie mogą się nim pochwalić. „Wiedźmin” i „Koło Czasu” krytykowane są za odejście od książkowego pierwowzoru, a problemów „Pierścieni Władzy” i ostatnich sezonów „Gry o Tron” upatruje się w tym, że materiał źródłowy... po prostu nie istnieje. Kwestie te nie jednak są wadami same w sobie. Za przykład niech posłuży kino superbohaterskie: komiksy rzadko kiedy ekranizuje się jeden do jednego, a jedynie pożycza się z nich i reinterpretuje pewne wątki. Kluczem do udanej adaptacji jest więc zrozumienie konwencji i materiału źródłowego. Kino komiksowe dochodziło do tego metodą prób i błędów, aby w końcu osiągnąć swój szczyt w postaci najpopularniejszych filmów Marvel Cinematic Universe. Z fantasy mogłoby być podobnie - potrzeba tylko zdolnych ludzi na stanowiskach reżyserskich i scenariopisarskich, a także większej otwartości ze strony producentów.
Przewaga gier nad filmami i serialami fantasy
Większość problemów, które trawi filmy i seriale, nie istnieje w świecie gier. Medium to od zawsze lubiło się z high fantasy. I nie mam tu na myśli wyłącznie gier wideo! W końcu system Dungeons & Dragons, na którym opiera się lwia część najpopularniejszych komputerowych RPG-ów powstał już w 1974 roku. W czasach, gdy triumfy święciły takie tytuły, jak Pool of Radiance, Ultima, Might and Magic medium growe wciąż było niszą dla geeków. Pozostawało nią również wówczas, gdy rodziły się popularne do dziś franczyzy, takie jak Warcraft, Baldur's Gate, The Elder Scrolls czy Diablo. Współcześnie, gdy gry są medium w pełni mainstreamowym, mediewistyczne fantasy wciąż pozostaje jednym z najbezpieczniejszych i najczęściej wybieranych przez twórców settingów. Gracze za to pozostają otwarci nie tylko na znane i lubiane uniwersa, ale akceptują również te stosunkowo nowe - jak np. świat Thedas z Dragon Age'a luby Eorę z Pillars of Eternity.
Wielu twórców gier zjadło na gatunku fantasy zęby, stając się legendami branży i inspirując młodsze pokolenia zapaleńców. W końcu niemal każdy fan RPG-ów wie, kim jest Todd Howard czy Chris Avellone. W branży nie brakuje osób, które doskonale rozumieją ten gatunek. Wydawców za to interesuje przede wszystkim przystępność gry dla szerokiego grona odbiorców i ewentualnie możliwość dalszego jej monetyzowania. Kwestia fabuły czy settingu jest dla nich drugorzędna. Grom łatwiej też wybaczyć wszelkie głupotki i niedociągnięcia fabularne, jeśli tylko mechaniki rozgrywki są odpowiednio dopracowane.
W przypadku tworzenia gier znika też problem zbyt wysokich kosztów, z którym mierzą się produkcje aktorskie. Podobnie jak w przypadku filmów i seriali animowanych, stworzenie gry rozgrywającej się w świecie fantasy nie jest bardziej kosztowne i wymagające, niż osadzenie jej np. we współczesnym Nowym Jorku, postapokaliptycznych pustkowiach lub w bazie na obcej planecie.
Gry mają również więcej czasu na opowiedzenie nam o świecie przedstawionym. W końcu spora część produkcji osadzonych w tego typu realiach to długie, rozbudowane RPG-i, w których gracz zawsze znajdzie czas, aby zatrzymać się i poczytać glosariusz, pradawne księgi lub posłuchać opcjonalnych dialogów. W powieściach również znajdzie się miejsce na dłuższe opisy świata i wydarzeń historycznych. Filmy nie mają tego luksusu, przez co muszą skondensować zaznajomienie z lore do minimum lub wprowadzać je poprzez ekspozycję w dialogach, która najczęściej wypada dosyć sztucznie. Jedną z głównych motywacji, dla których odbiorcy sięgają po produkcje fantasy, jest też eskapizm - a o ten znacznie łatwiej w wielogodzinnej, interaktywnej w swojej naturze grze niż w filmie czy nawet serialu.
Kilka chlubnych wyjątków
Mówiąc krótko: gry, ze względu na swoją historię i interaktywność, bardziej nadają się do opowiadania historii w klimatach fantasy. Nie oznacza to jednak, że gatunek jest stracony w kinie i telewizji. Choć są one nieliczne, to wciąż można znaleźć kilka całkiem świeżych perełek.
„Dungeons & Dragons: Złodziejski Honor” to jeden z najlepszych filmów fantasy ostatnich lat. Recepta na sukces jest prosta: bierzemy znany świat, ale zamiast zalewania widzów ekspozycją i opowiadania możliwie jak najbardziej epickiej historii, stawiamy na ciekawych bohaterów i konkretną, zamkniętą przygodę o stosunkowo niewielkiej skali. Film ten może wręcz kojarzyć się z produkcjami ze złotej ery kina fantasy, czyli lat osiemdziesiątych. Warto zresztą wracać do nich po dziś dzień. Klasyki takie, jak „Willow”, „Narzeczona dla Księcia”, „Conan Barbarzyńca”, „Nieśmiertelny” czy „Ciemny Kryształ” naprawdę godnie się zestarzały.
Gdy tylko zagłębimy się w przepastne biblioteki serwisów streamingowych, znajdziemy tam seriale nie gorsze niż wysokobudżetowe „flagowce”. Subskrybenci Prime Video powinni zwrócić uwagę na „Carnival Row” - zamkniętą w dwóch sezonach historię w stylu urban fantasy z Orlando Bloomem i Carą Delevingne w rolach głównych. Na Netflixie znajdziemy za to „Cień i Kość”, serial rozgrywający się w fantastycznym świecie, inspirowanym XIX-wieczną Rosją. Niestety, ze względu na jego przedwczesne skasowanie, może on pozostawiać pewien niedosyt.
Najbardziej udane pozycje znajdziemy jednak pośród animacji - w końcu tutaj twórcy nie muszą martwić się ograniczeniami budżetowymi, a także poważnymi naciskami ze strony wytwórni. „Legendy Vox Machiny”, które można obejrzeć na Prime Video, to dość niezwykła produkcja, ponieważ jest ona ekranizacją... sesji RPG, rozgrywanej w ramach internetowego serialu Critical Role. Warto również dać szansę netflixowemu „Smoczemu Księciu” - to pozycja, która może z powodzeniem trafić zarówno do młodszych, jak i starszych widzów. W serwisie z czerwonym N z logo znajdziemy też nominowaną do Oscara „Nimonę”, osadzony w świecie League of Legends serial „Arcane” oraz anime „Wiedźmin: Zmora Wilka”, które wypada znacznie lepiej od serialu aktorskiego. Widać, że twórcy wymienionych produkcji doskonale czują konwencję i pałają miłością do gatunku. Może warto by było powierzyć części z nich większy, aktorski projekt?