Skip to main content

Dlaczego nie obejrzałem „Tajnej Inwazji”

Straciłem zaufanie do seriali Marvela.

OPINIA | Dziesięć lat temu skakałem z radości, kiedy Nick Fury pojawił sie na kilka chwil w „Agentach T.A.R.C.Z.Y.”. Dzisiaj nie mam najmniejszej ochoty włączać serialu, w którym jest głównym bohaterem. Patrząc na statystyki oglądalności „Tajnej Inwazji” i czytając dyskusje w internecie widzę, że nie jestem w tym podejściu osamotniony. Jak to się stało, że nowa produkcja Marvela wzbudza tylko wzruszenie ramion?

Serial za ponad 200 milionów dolarów, wchodzący w skład popularnej franczyzy, z Samuelem L. Jacksonem w roli głównej oraz oscarową aktorką Olivią Colman na drugim planie - brzmi to jak samograj i murowany hit. Zaskoczyło mnie więc, jak skromna była promocja „Tajnej Inwazji”. Sam przypomniałem sobie o premierze dopiero wtedy, gdy po wejściu na Disney+ zaskoczyła mnie poczciwa twarz Nicka Fury'ego i informacja, że można już obejrzeć pierwszy odcinek.

Oficjalny marketing to tylko część machiny promocyjnej. Wielu produkcjom Marvela towarzyszył oddolny szum medialny, a także fanowskie teorie i spekulacje odnośnie dalszych losów uniwersum. Teoretycznie „Tajna Inwazja” mogłaby rodzić pytania w stylu: „która ze znanych i lubianych postaci została podmieniona na Skrulla?”, a także mnożyć je z każdym kolejnym odcinkiem. Jak się okazuje, mało kogo to obchodziło.

Przesyt kinem superbohaterskim

Przyczyn tego stanu rzeczy może być kilka. Pierwszą z nich jest zmęczenie kinem superbohaterskim. Sam odczuwam je już od dłuższego czasu. W czasach dzieciństwa nawet wątpliwej jakości „Fantastyczna Czwórka” czy „Daredevil” z Benem Affleckiem oglądany o dwudziestej na Polsacie były powodem do świętowania. Dzisiaj, gdy nowe filmy i seriale superbohaterskie wychodzą średnio co 2-3 miesiące, samo logo DC lub Marvela nie wystarczy, aby zdobyć moje zainteresowanie.

Nawet Olivia Colman nie przekonała mnie do obejrzenia najnowszego serialu Marvela

Przy tak dużym tempie produkcyjnym trudno o jakościowe lub wyróżniające się produkcje. Na każdego „Batmana” Matta Reevesa przypada kilka przeciętnych lub po prostu słabych filmów w stylu „Black Adama”, „Shazama 2” czy „Ant-Mana 3”. Wszystkie trzy wymienione produkcje okazały się zresztą wtopami finansowymi. W ich przypadku trzeba było jednak wydać pieniądze na bilet i wybrać się do kina. Aby obejrzeć „Tajną Inwazję”, wystarczyło sięgnąć po pilot od telewizora, lecz nie chciało mi się zrobić nawet tego. To chyba najbardziej wymowny obraz mojego spadku zainteresowania MCU.

MCU nie umie robić seriali

Włodarze Marvela zapewniali, że seriale na Disney+ nie będą odstawać jakością i rozmachem od produkcji kinowych. Obietnicę tę spełniono… obniżając poziom filmów wychodzących po „Avengers: Engame”. I choć uczciwie muszę przyznać, że pierwsze seriale MCU były naprawdę niezłe, to każdy kolejny sprawiał mi coraz większy zawód.

Czekając na to, kiedy ukazana w „Hawkeye'u” historia nabierze rumieńców, zorientowałem się, że do końca serialu został tylko jeden odcinek. „Ms. Marvel” odpuściłem sobie, kiedy od kolorowej opowieści o perypetiach nastolatków przeszła do nudnej i sztampowej walki z dżinami. Z zapałem śledziłem jedynie „Mecenas She-Hulk”, ponieważ fascynowało mnie to, jak źle wyglądająca i okropnie napisana jest to produkcja. Na każdy z tych niezbyt udanych seansów poświęciłem zdecydowanie zbyt wiele godzin, aby inwestować kolejne sześć w zbierającą przeciętne noty „Tajną Inwazję”.

Jednak nawet te lepsze seriale mają swoje bolączki. Większość z nich została pomyślana jako produkcje jednosezonowe, z ewentualną kontynuacją wątków na dużym ekranie. Cierpi na tym ich struktura, przypominająca pocięty na kawałki i rozciągnięty do pięciu-sześciu godzin film. Finałowe odcinki „WandaVision”, „Moon Knighta” czy „Falcona i Zimowego Żołnierza” albo pędzą na złamanie karku, byle tylko domknąć wszystkie wątki, albo zapowiadają wydarzenia z nadchodzących filmów, przez co tracą na wartości jako autonomiczne dzieła.

Na tle pozostałych seriali „Loki” wyróżnia się kreatywnością, ciekawą stroną wizualną i... obecnością drugiego sezonu

Autonomii i wolności artystycznej zabrakło też reżyserom. Twórcy „Ms. Marvel”, Adil El Arbi i Bilall Fallah, w rozmowie z The Wrap zdradzili, że Kevin Feige kazał im przystopować z animowanymi wstawkami i wizualnym szaleństwem. Mohamed Diab, reżyser „Moon Knighta”, wspomniał w wywiadzie dla The Hollywood Reporter, że do serialu ostatecznie nie trafiła jego zdaniem najlepsza, godna Oscara scena. Porównując to podejście do bezkompromisowości i autorskiego sznytu Jamesa Gunna w „Peacemakerze” od konkurecyjnego DC, kondycja seriali Marvela zasmuca jeszcze bardziej.

Kolejnym istotnym problemem jest brak wielosezonowości. W końcu to ona pozwala zżyć się z bohaterami, śledzić ich rozwój na przestrzeni lat i z utęsknieniem wyczekiwać kolejnego sezonu. Doskonale działało to w przypadku „Flasha” czy „Arrow” ze stacji CW, które, pomimo dużo niższego budżetu i jakości produkcyjnej, potrafiły przez lata zbudować wokół siebie oddaną społeczność. Na 8 dotychczasowych seriali Marvela tylko „Loki” podążył tym torem. To zdecydowanie za mało.

Kontrowersje i niepewna przyszłość

Jestem w stanie wymienić kilka momentów, kiedy o „Tajnej Inwazji” zrobiło się nieco głośniej. Niestety, nie są one zbyt chlubne. Pierwszym z nich jest kontrowersyjna czołówka, stworzona przy pomocy sztucznej inteligencji. Skoro Marvel ucieka się do SI w kwestiach wizualnych, to może niebawem sięgnie po nie też przy tworzeniu scenariuszy? Trwający strajk scenarzystów i doniesienia o kiepskich lub niewypłacanych im na czas pensjach, a także poszukiwanie przez Disneya speców od SI nie napawa optymizmem.

Nieco szumu narobiły też wyniki oglądalności i oceny krytyków. W ciągu pierwszych pięciu dni od premiery „Inwazję” obejrzano zaledwie w 994 tysiącach amerykańskich gospodarstw domowych. Dla porównania, „Loki” w tym czasie zebrał 2,5 miliona widzów, a „Moon Knight” 1,8 miliona. Gorzej wypadła tylko „Ms. Marvel”. Za to zawrotne 7% pozytywnych recenzji finałowego odcinka „Tajnej Inwazji” w serwisie Rotten Tomatoes to najniższa dotychczas nota zdobyta przez produkcję Marvela.

Wbrew pozorom, cała scena nie jest aż tak zabawna

Z ciekawości obejrzałem scenę finałowej walki, która ze względu na kuriozalne efekty specjalne zdążyła stać się memem. Liczyłem na zdrową dawkę śmiechu, lecz i tutaj się zawiodłem. To po prostu standardowy, niezbyt pasjonujący pojedynek dwóch wygenerowanych komputerowo potworków. W serialu, który miał w teorii pokazać bardziej przyziemną, dojrzalszą stronę MCU. Jeśli wygląda ona właśnie tak, to ja podziękuję.

Mimo kryzysu w Hollywood i zmęczenia produkcjami o superbohaterach, wciąż po cichu wierzę, że uniwersum Marvela może wrócić do dawnego poziomu. Głównym powodem, dla którego nie obejrzałem „Tajnej Inwazji”, jest wysłanie sygnału twórcom: „robicie to źle, poprawcie się”. Chciałbym, żeby jej niska oglądalność skłoniła osoby decyzyjne w Marvel Studios do przemyślenia dotychczasowej strategii i zastąpienia jednosezonowych dodatków do filmów produkcjami w stylu „Lokiego” - kipiącymi kreatywnością, wizualnie wyrazistymi i stojącymi na własnych nogach. A także, przede wszystkim, będącymi serialami z krwi i kości.

Zobacz także