Dragon Ball Z: Battle of Z - Recenzja
Gra, która pogubiła Smocze Kule.
Gry na podstawie japońskiej mangi i anime Dragon Ball powstają już od ponad 20 lat, a ich liczba sięga około setki. Nietrudno się domyślić, że obiektywnie dobrych gier na podstawie historii Akiry Toriyamy jest jak na lekarstwo. Dragon Ball Z: Battle of Z nie jest grą dobrą, a dłuższe obcowanie z tym tytułem może wywołać znudzenie, zawroty głowy oraz chęć wyłączenia konsoli.
Battle of Z zostało stworzone z myślą o trybach dla wielu graczy. Chodzi tutaj jednak o zabawę przez sieć, gdyż nie ma możliwości rozgrywki dla dwóch osób przed jednym telewizorem. Możemy zatem zapomnieć o włączaniu nowego Dragon Balla w czasie odwiedzin znajomych, chętnych na rundkę mordobicia pod znakiem Smoczych Kul.
Mamy za to możliwość połączenia przez sieć maksymalnie ośmiu osób. Dostępne tryby multiplayer pozwalają na drużynowe walki „4 na 4” lub szaloną bitwę w stylu „każdy z każdym” oraz przechodzenie misji kampanii w trybie kooperacji dla czterech śmiałków.
Nie jest to zatem typowa bijatyka konsolowa. Model kamery odpowiada widokowi zza pleców bohatera. Możemy dowolnie poruszać się po wyznaczonych mapach, ale trafimy przeciwnika tylko i wyłącznie po namierzeniu i zablokowaniu widoku na nim. Przez większość czasu podróżujemy zatem w kierunku zaznaczonego wroga i wymierzamy kolejne ciosy. Sterowanie nie wydaje się jednak naturalne i wymaga przyzwyczajenia się. Zmiana auto-namierzania pomiędzy poszczególnymi przeciwnikami ma ustaloną kolejność i czasem trudno wybrać najbliższy cel, który właśnie bije nas po plecach.
W dyspozycji każdej postaci pozostaje kilka podstawowych ataków: strzał dystansowy, cios z bliska i atak specjalny, uruchamiany po naciśnięciu guzików odpowiedzialnych za poprzednie. Trzymając przycisk blokowania, możemy również aktywować mocniejsze ataki oraz zadać kilka innych, wymagających choćby „naładowania” ofensywnego ruchu. Oczywiście, łączymy wszystko w combosy, które stopniowo ładują pasek energii - ten pozwala na aktywowanie jednego, czasem dwóch silniejszych ataków flagowych (np. Kamehameha).
„Czteroosobowa drużyna to pierwsza niezgodność fabularna, którą znawcy serii zauważą od razu.”
Każda odblokowana w kampanii postać zawiera własny zestaw ciosów oraz „klasę”. By gracze mogli tworzyć zgraną drużynę, herosów podzielono na walczących z bliska, z dystansu, wspierających leczeniem oraz specjalistów od „przeszkadzania” w atakach nieprzyjaciela. Łącznie możemy odblokować nawet 70 postaci, jednak liczba ta jest sztucznie zwiększona przez ustalenie każdej formy Super Saiyan dla każdego z bohaterów. Mamy zatem czterech Son Goku, dwóch Freezerów, pięciu Son Gohanów i tak dalej.
Wojownika ulepszamy poprzez specjalne karty i przedmioty, które kupujemy bądź dostajemy za ukończenie misji. Podnoszą one poszczególne statystyki oraz aktywują dodatkowe zdolności, jak choćby możliwość automatycznego blokowania prostych ciosów. W miarę postępu fabuły silne karty stają się warunkiem wygrania kolejnej potyczki.
Kampania dla jednej osoby prowadzi przez rozdziały podzielone na epoki, które streszczają największe walki znane z serialu Dragon Ball Z oraz kilka z wersji kinowych. Jako że identyczna kampania dostępna jest dla czterech graczy w kooperacji, tak też w każdej misji towarzyszą nam cztery postacie sterowane przez komputer. Jest również kilka walk z olbrzymimi przeciwnikami, których musimy trafiać w czułe punkty i unikać śmiercionośnych mocy.
Czteroosobowa drużyna to pierwsza niezgodność fabularna, którą znawcy serii zauważą od razu. Możemy zapomnieć o dramatycznej walce Son Goku z Freezerem, gdyż w tej „alternatywnej” wersji Goku ma wsparcie w postaci trzech kolegów. Niechlujnie napisane dialogi i zbyt ogólnikowe opisy misji prowadzą do trudności w odbiorze opowieści.
Osoby zupełnie niezaznajomione z serią mogą ją uznać za nudną i chaotyczną, a zagorzali miłośnicy wzburzą się na uproszczenia wydarzeń i przekoloryzowanie postaci. Można wręcz mówić o kastracji całej historii i pozbawieniu jej jakichkolwiek emocji i dramatyzmu. Jest to ogromny krok wstecz względem chociażby Dragon Ball Z: Burst Limit (z 2008 roku), gdzie kampania potrafiła nie tylko wywrzeć pozytywne wrażenie, ale jeszcze przypomnieć najwspanialsze serialowe sceny.
Oprawa audiowizualna oraz niejednorodna stylistyka menu wywołują niepotrzebne zagubienie. Chaotyczny model wyboru misji, bohaterów i edycji tych ostatnich jest na tyle pomieszany, że wymagał implementacji oddzielnego samouczka. Stanowi to również pierwsze ostrzeżenie, że sama mechanika rozgrywki może być równie nieintuicyjna - co jest prawdą.
Większość zadań sprowadza się do tego samego i bardzo szybko nuży. Mała liczba kombinacji ciosów nie sprzyja zaangażowaniu gracza, a jedynie zmusza do wklepywania w kółko tych samych kombinacji, aż wszyscy przeciwnicy padną. Zabawa z żywym przeciwnikiem z początku wydawała się ciekawsza, lecz szybko zaczęła sprowadzać się do używania tych samych ciosów naprzemiennie w modelu „papier - kamień - nożyce”. Dodatkowo, w przypadku testowanej wersji na Xboksa 360, połączenie z kilkoma graczami czasami wywoływało opóźnienia, które utrudniały nie tylko zwycięstwo, ale i dobrą zabawę.
Dragon Ball Z: Battle of Z pokazuje jak bardzo Namco Bandai pogubiło się w wykorzystaniu licencji znanego i lubianego przecież anime. Model rozgrywki jest uproszczony względem poprzednich odsłon i wydaje się być stworzony w pośpiechu. Wymuszenie trybu kooperacji i skupienie się na sieciowej rozgrywce nie dość, że pozbawiło Dragon Ball „ducha serii”, to jeszcze odebrało możliwość grania w kilka osób przy jednej konsoli. Nie jest to ani dobra bijatyka, ani też gra dla miłośników uniwersum.