Fallout 4 - atomowy dziennik #2
Pozdrowienia z Bostonu.
Kolejny dzień na pustkowiu. W końcu dotarłem do Bostonu, nazywanego tu Diamond City. Zajęło mi to ponad 10 godzin, chociaż misję związaną z dotarciem tam otrzymujemy po 40 minutach od startu przygody... Cóż. Bezcelowa eksploracja wciąga.
Główne miasto prezentuje się świetnie. Jest całkiem spore, a na dodatek dosyć niebezpieczne. Cywilizowana dzielnica to tylko mały obszar, ocalali osiedlili się na stadionie baseballowej drużyny, założyli tam małe miasto. To kolejne wspaniale zaprojektowane miejsce.
Przed kontynuacją głównego wątku, właśnie w stadionowym Diamond City, pozwiedzałem przedmieścia. Zajrzałem do kompleksu mieszkalnego, gdzie znalazłem grupę bandytów. Piętro po piętrze przeczesałem budynek, ale najciekawiej było na dachu.
Otóż, bandyci zaczęli się przemieszczać. Raczej nie była to oskryptowana akcja. Przebiegli na dach sąsiedniego budynku, a zanim tam dotarłem usłyszałem krzyki, strzały. Lekko się zdziwiłem - i przeraziłem - kiedy zobaczyłem, że moich wrogów właśnie eksterminują supermutanty.
Nie miałem czasu na zastanawianie się skąd wzięli się nowi przeciwnicy. Musiałem sobie z nimi poradzić. Szybki zapis i do boju. W ruch poszły granaty, na szczęście bardzo pomogły mi bandyckie niedobitki, skutecznie przyciągając uwagę przerośniętych ghouli.
To było ekstycujące spotkanie. Choć poza zasobami nie zdobyłem żadnego cennego przedmiotu, to i tak zapamiętałem tę potyczkę. Zupełnie niespodziewaną. Za to lubię gry Bethesdy.
Później było nie mniej ciekawie, w pewnym stawie miejskim natrafiłem bowiem na bossa, o pięknym imieniu Łabędź. Oczywiście na ładnego ptaka nie wyglądał, a raczej na wynik nieudanego eksperymentu.
W każdym razie, na walce z nim spędziłem jakieś 20 minut, wczytując zapisany stan gry kilka razy. Zużyłem cały zapas Mołotowów, przydały się też miny. Ciekawa broń - rękawica - wpadła do mojego ekwipunku, ale ważniejsza była niemała satysfakcja.
Inne przypadkowe starcie miało miejsce w sklepie z komiksami, gdzie na ostatnim piętrze spotkałem świecącego ghoula. Bydlak był niezwykle silny, ale też szybki. Tu też nie obyło się bez kilku zgonów. W końcu postanowiłem użyć małego granatu atomowego... efekt był natychmiastowy.
To wszystko poza jakimikolwiek misjami. W Fallout 4 dużo się dzieje. Czasem spacer przerywa nam walka supermutantów z gangsterami i statkiem powietrznym Bractwa Stali. Typowy dzień we Wspólnocie (tak nazywa się główny region gry).
Historia rozkręca się powoli, może nawet zbyt wolno, ale jest całkiem interesująca, lepiej zrealizowana niż w poprzednich grach Bethesdy. Nie obyło się bez pewnych przewidywalnych elementów, ale są wplecione w wątek raczej naturalnie. Oczywiście formuła zabawy negatywnie wpływa na dynamikę narracji, ale tego nie da się uniknąć w takiej piaskownicy.
Szkoda, że Bethesda nie nauczyła się pisać dobrych dialogów i konstruować postaci. Tylko jeden towarzysz jest w miarę interesujący - pomijając pieska. Na szczęście, jeżeli chodzi o konwersacje, czasem trafi się wyjątek od reguły. Pominę jednak szczegóły, gdyż spoilery.
We wczorajszym tekście w ogóle nie wspomniałem o pancerzu wspomagającym. Słynny Power Armor jest tym razem dostępny niemal od początku, ale nie jest zwyczajną zbroją. Trzymamy go we własnym „garażu”, ulepszamy i zabieramy na najtrudniejsze misje. Zasilany jest specjalnymi rdzeniami, więc nie możemy grać w nim bez przerwy. Naprawdę czuć, że to potężne narzędzie.
Fallout 4 wciąga. Mimo różnych wad, trudno się od tej gry oderwać. Pomaga świetny klimat, dobrze dobrane stacje radiowe, wizja postapokaliptycznego świata. Mogło być odrobinę lepiej, jak zawsze, ale i tak jestem przekonany, że spędzę we Wspólnocie wiele, wiele dni.