Skip to main content

Final Fantasy XV - Recenzja

Niedoskonała gra, którą warto poznać.

Otwierające grę hasło: „Final Fantasy dla wiernych fanów i nowych odbiorców” jest prawdziwe tylko częściowo, ale przygoda i tak wciąga.

Liczy się podróż, a nie jej cel - te słowa najcelniej opisują istotę Final Fantasy XV. Banalna historia o następcy tronu planującym obalenie złego imperium jest właściwie zasłoną dymną, która kryje sedno gry. Trzon stanowi opowieść o przyjaźni, lojalności i przemianie młodego człowieka wkraczającego w dorosłość.

Nie jest to zauważalne od razu. Pierwsze, na co zwracamy uwagę, to skomplikowana dla nowicjuszy fabuła. Osoba, która nie zaznajomiła się z filmem „Final Fantasy: Kingsglaive” i miniserialem „Brotherhood”, trafi do niezrozumiałego świata, w którym wydarzenia mają odczuwalny wydźwięk, ale bez kontekstu nie robią wrażenia. Dołączanie w aktualizacjach przerywników pokazuje, że twórcy za późno zdali sobie sprawę z tego problemu i próbują to naprędce poprawić.

Obietnica stworzenia gry przystępnej dla odbiorców, którzy nie są fanami cyklu, nie została spełniona. Im dalej zagłębiamy się w fabułę, tym bardziej to odczuwamy. Większość uroku nowego Final Fantasy tkwi w relacjach między bohaterami i starymi wrogami. Bez poznania treści z dzieł filmowych, świat wydaje się pusty, dramaty bohaterów niezauważalne, a opowieść gwałtownie zawiązuje się w połowie gry, by później szybko dążyć do finału.

Miłośnicy serii po zakończeniu głównego wątku spędzą godziny na eksploracji, odkrywaniu sekretów i walkach z ukrytymi bossami, ale nowicjusze po tak zaprezentowanym finale odstawią grę na półkę, prawdopodobnie z lekkim niesmakiem.

Bez aparatu Prompto nie byłoby tylu ciekawych wspomnień

Twórcy za bardzo skupili się na historii czwórki głównych bohaterów, tak silnie związanej z modelem rozgrywki, że najistotniejsza część ogólnej fabuły została zepchnięta do drugiej połowy gry. Wyraźnie zaburza to ogólne wrażenia z rozgrywki, która w innych aspektach jest całkiem przyjemna.

Noctis oraz jego gwardia i jednocześnie przyjaciele, Glaudiolus, Ignis i Prompto, jak w typowym „filmie drogi” podróżują po świecie, na każdym kroku trafiając na kolejne przeszkody odsuwające ich od celu na horyzoncie. Z racji wynurzających się o zmroku demonów, młodzieńcy raz na jakiś czas zatrzymują się w motelach, kampingach bądź też rozbijają obozy.

Z czasem cykl dnia i nocy przyzwyczaja nas do regularności bez wymuszeń. Z chęcią wracamy do obozu, by awansować postaci, zjeść przygotowane przez Ignisa jedzenie oferujące bonusy i przejrzeć zdjęcia zrobione w trakcie dnia przez lekkoducha Prompto. Rano tankujemy samochód, zgarniamy zlecenie na zabicie pobliskiego groźnego stwora i ruszamy dalej. Tak przedstawiona podróż sprawia sporo radości.

Głównym źródłem atrakcji jest jednak walka. Piętnasta odsłona serii proponuje system emocjonujących i efektownych starć w czasie rzeczywistym. Zacieśniające się relacje wśród towarzyszy zauważamy również w miarę rozwoju umiejętności, gdy pojawia się coraz więcej ataków, interwencji i grupowych ciosów, pokazujących zgranie zespołu.

Walka z większymi grupami wrogów bywa nieco chaotyczna

Dotychczas Final Fantasy pozwalało na wybór kompanów, tym razem jednak Noctis jest „skazany” na trzech towarzyszy i w związku z tym drzewko rozwoju postaci też odpowiada temu stanowi rzeczy, nie zapewniając zbyt dużej różnorodności, a jedynie ukrywając grupowe atuty za kolejnymi punktami do odblokowania.

Magia uległa uproszczeniom i podziałowi na trzy główne żywioły, co - podobnie jak system umiejętności - nie musi spodobać się weteranom serii. Poprzeczka wyzwania też została zaniżona, by misje fabularne nie odstraszały nowicjuszy. Dopiero po ukończeniu głównego wątku odblokowują się dodatkowe lochy rzucające rękawicę najbardziej zaangażowanym graczom.

Czy tego typu rozwiązanie nie jest jednak krzywdzące dla odbiorcy? Próba stworzenia produkcji dla wszystkich sprawia, że główny wątek jest krótki, chociaż jego zrozumienie wymaga dodatkowego zaangażowania. Interesujący bohaterowie poznani w filmach, napotkani w grze nie zyskują wystarczająco dużo czasu ekranowego, a ich wątki są szybko ucinane.

Oczekujący wymagającej rozgrywki muszą poczekać, by poczuć dreszcz emocji i lęk przed porażką w walce z wymagającym bossem. Część wyzwań można odkryć oczywiście wcześniej, jednak większość jest albo ukryta, albo też wymaga ukończenia serii wtórnych misji pobocznych.

Zobacz na YouTube

Jak się okazuje na podróżującego po królestwie księcia czekają zadania kompletnie niepasujące do jego statusu społecznego. To żenujące, kiedy zwykli obywatele proszą Noctisa i jego świtę, by przynieśli składniki na zupę, zebrali garść kwiatów, drogocenne kamienie, albo uleczyli chorego Chocobo. W tej kategorii atrakcje otwartego świata Final Fantasy wypadają słabo w porównaniu z perypetiami rodzimego wiedźmina.

Mimo przyjemnej walki oraz świetnych relacji między bohaterami, całość budzi mieszane odczucia. Ogromny i piękny świat momentami wydaje się kompletnie pusty. Postaci niezależne każdego dnia stoją w tym samym miejscu, z pozoru wielkie miasta okazują się małe i nieciekawe, a kolejne zadanie poboczne podobne do poprzedniego nuży tak bardzo, że w oczekiwaniu zmiany wracamy do głównego wątku.

Postępująca w miarę rozwoju wydarzeń ewolucja Noctisa, jak również bliska relacja z lojalnymi kompanami, angażuje najmocniej i pozwala na stwierdzenie, że to właśnie czwórka przyjaciół stanowi sedno gry, a ich losy interesują nas najbardziej. W tym zakresie opowieść satysfakcjonuje i nawet znienacka pojawiający się finał nie gasi tego uczucia.

Są również minigry, które skutecznie odciągają księcia od ważniejszych spraw

Final Fantasy XV to dobra gra, której zaszkodził chaotyczny proces produkcji. Warto dać jej szansę, ale należy pamiętać, że twórcy nie zdołali stworzyć Final Fantasy dla każdego. Otrzymujemy nie do końca skuteczną próbę znalezienia złotego środka, którego zresztą po tylu latach nie udało się dokładnie ustalić.

A być może trzeba pogodzić się z tym, że w przypadku Final Fantasy złotego środka po prostu nie ma?

7 / 10

Zobacz także