Gry, których jeszcze nie mamy
Czekasz, oszczędzasz, kupujesz. Później płacisz za uzupełnienia.
Cenię sobie wygodę idącą za dystrybucją cyfrową. „Płytowi puryści” stwierdzą, że nie ma nic lepszego od pudełka na półce i zapachu świeżo rozpakowanego krążka (jak i liczącej całe cztery strony „instrukcji”). Lubię jednak mieć grę tu i teraz.
Oczywiście jest to mocny eufemizm - cyfrowe wersje rzadko są dostępne od ręki, a toczące branżę zmiany przyzwyczaiły nas powoli do wszechobecnych łatek, doczytywania plików z serwera i tak dalej. Mimo tych przeszkód lubię mieć wybrane tytuły na dysku, pod ręką. Co trafia do nas na premierę, to już inna sprawa...
Pamiętam dobrze okres po premierze Fallouta 3. Nie tylko dlatego, że rozwijałem się wtedy dość mocno jako piszący o grach, ale i w związku z DLC, które trafiały do odbiorców w kolejnych miesiącach. Był to rok 2009. Przenieśmy się do bieżącej daty, by uświadomić sobie, że miłość do postapokaliptycznych terenów USA nie jest już równie łatwa.
Na potrzeby tego wywodu załóżmy, że lubicie Fallouta 4. Wiem, że to uczucie trudne do uzyskania, gdy analizuje się niektóre aspekty wybranego tytułu, ale chodzi o perspektywę. Jest grupa zadowolonych z tego, czym okazała się nowa gra Bethesdy. Na swój pokrętny sposób zaliczam się do niej. Czy mamy na co czekać? Być może, ale ciężko zgadywać na co dokładnie.
Powoli, ale bardzo skrupulatnie jesteśmy przyzwyczajani do tego, że gra, która trafia do nas na premierę, jest tylko fundamentem dla całości, którą stanie się po kilku, czasami kilkunastu miesiącach. W tych najlepszych przypadkach.
Nauką płynącą z Batman: Arkham City była decyzja o poczekaniu przy okazji Arkham Knight - aż twórcy i wydawca zdecydują się wyczerpać pulę planowanych DLC. O ile sama produkcja nie doczekała się zalewu nagród „Game of the Year”, można już zdobyć wydanie „kompletne” - poszerzone o paczki wydawane po premierze.
Problem pojawia się w momencie, gdy okazuje się nagle, że deweloperzy oferują nam tak zwaną przepustkę sezonową. Jeżeli jest ona w pełni opisana - to połowa sukcesu. Ale w ostatnich miesiącach powszechne jest oferowanie swoistego tabula rasa gamingu, czyli season passów, których ostateczna forma „będzie kiedy będzie”. Inaczej rzecz nazywając: kot w worku.
Tak jest właśnie z Falloutem 4. Jako zadowolony gracz i osoba pamiętająca „trójkę” mógłbym zdecydować się na ofertę „pakiet za mniejszą cenę względem pojedynczych zakupów”. Nie robię tego, bo o potencjalnych dodatkach nie wiemy absolutnie nic.
Sytuacja jest jeszcze gorsza w przypadku Tom Clancy's The Division. W chwili, gdy ten felieton jest publikowany, trwają betatesty nowej produkcji Ubisoftu. Wygląda ona nieco gorzej (znów eufemizm?) niż na pierwszej prezentacji, po premierze nie będzie mieć części mapy - którą nawet pokazano w zwiastunie - ale ktoś już zdążył zapowiedzieć przepustkę sezonową. Jeśli piekło istnieje, jeden z kręgów na pewno jest dedykowany osobom z marketingu.
Plus jest taki, że wstępnie nakreślono kształt trzech planowanych DLC. Przy wszystkich elementach, których zabraknie w dniu debiutu (ktoś pamięta drony sterowane tabletem?), jest to przykry żart i kolejne stawianie na wielką niewiadomą.
Pełne wydanie Batmana, brak konkretów przy wspomnianych wyżej tytułach, ale i starsze gry nauczyły mnie jednego - cierpliwości. Dobrym przykładem jest Destiny, które odrzuciło mnie po premierze. Po wydaniu The Taken King, trzeciego rozszerzenia, które nie stanowiło części przepustki sezonowej, wróciłem do gry i przepadam w niej na godziny.
Pytanie, ile gier w swych pełnych wersjach stanie się równie łakomym kąskiem?