Guacamelee! - Recenzja
Pomiędzy światem żywych a umarłych.
Guacamelee! to zaskakująco duża porcja dobrego humoru, pięknej kolorowej oprawy graficznej i nietuzinkowego, folkowego klimatu rodem z Ameryki Południowej. Przepis na pysznego platformera niemal idealny.
Bohaterem gry studia DrinkBox jest niczym nie wyróżniający się młodzieniec - Juan Aguacate. Pędzi on swój żywot na meksykańskiej prowincji, niepokojony wydarzeniami z wielkiego świata, leniwie przelicza dni mijającego życia. Wtem przy akompaniamencie gitarrry, wkracza na jego ścieżkę zły i podły do szpiku kości szkieletor, co się zwie Carlos Calaca. Porywa przyjaciółkę z dzieciństwa Juana, a jego samego bezlitośnie zabija w mało szlachetnym pojedynku.
To nie koniec, lecz dopiero początek opowieści o dzielnym Juanie i uprowadzonej pięknej córce El Presidenta. Meksykanin podnosi się z ziemi, otrzepuje i ku swojemu zdziwieniu odkrywa, że przeniósł się do krainy swych przodków. Chwilę później bieg wydarzeń nabiera zaskakującego rozpędu. Do świata żywych przywraca go super maska zapaśnika, którą młodzieniec przyodziewa. Serio. I tak Juan staje się Luchadorem. Koszula rwie się na jego muskułach, a kobiecy pisk słychać w oddali niczym skowyt wilka na pustkowiu. Nadszedł czas, by wyruszyć w drogę i odbić z rąk kościstego niewinną niewiastę.
Guacamelee! przesiąknięty jest fantastycznym poczuciem humoru. Trudno w to uwierzyć, ale część gry spędzimy przemienieni w kurczaka. Poza tym liczne dialogi obfitują w żarty pierwszego gatunku, a napotykane nietuzinkowe postacie będące istotne dla osi fabularnej gry, potrafią rozbawić do łez. Moim faworytem jest zdziadziały mistrz kóz, który zostaje przewodnikiem Juana niczym Yoda prowadzący padawana po ścieżce mocy. Tyle że to znacznie bardziej złośliwy mistrz. To on uczy Juana nowych sztuczek przydatnych w walce i objawia jak duża drzemie w nim siła.
Nie gorzej wypada wspomniana córka El Presidenta. W momencie, gdy Calaca mówi dumnym głosem o konieczności uprowadzenia dziewicy, bo ta jest mu potrzebna do… No właśnie, przerywa mu niewiasta tłumacząca, że z tą dziewicą to tak niezupełnie i chyba musi poszukać kogoś odpowiedniejszego do tej roli.
Gra jest platformerem na modłę Metroida czy Castlevani. Poruszamy się nie tylko „w prawo”, ale i „w lewo” zaliczając częste powroty do tych samych lokacji, w celu odszukania jakieś ukrytej skrzyneczki z ukrytymi bonusami czy wykonaniem pobocznych misji. Przez cały czas przenosimy się po lokacjach umiejscowionych w Meksyku i ociekających odniesieniami do ichniego folkloru. Piñaty, zamaskowani zapaśnicy podniesieni do rangi superbohaterów, dziwne bóstwa i kolorowy świat nieumarłych - Guacamelee! żywo czerpie z tradycji i historii Południowej Ameryki. Cudowne.
„Wraz z postępem w grze, Juan rozwija tajemnicze moce Luchadora. Zdobywa zdolność wykorzystywania ciosów specjalnych i unikatowych umiejętności.”
Wraz z postępem w grze, Juan rozwija tajemnicze moce Luchadora. Zdobywa zdolność wykorzystywania ciosów specjalnych i unikatowych umiejętności. Dzięki temu wciąż na nowo uczymy się wykorzystywać talenty zapaśnika, a rozgrywka zyskuje kolejny element zabijający skradającą się w oddali nudę.
Podobnie jest z możliwością dowolnego przełączania się pomiędzy światem istot żywych a tym z mniej witalnymi kreaturami. Kiedy już posiądziemy taką umiejętność od mistrza kóz, przedmiot, przeciwnik lub cokolwiek innego ma swój faktyczny odpowiednik w przeciwległym świecie. Niemniej może być umiejscowione w innej pozycji lub odmiennej części planszy. I tak poprzez przełączanie się z realnej rzeczywistości do alternatywnej, pokonujemy dalsze etapy gry.
Bez dwóch zdań oprawa audiowizualna porywa nas i rozkochuje w sobie pozostawiając z opadem szczęki do ostatnich minut rozgrywki. Rysunkowe postaci, kolorowe tła, zaskakująco wykreowani przeciwnicy - to wszystko zachwyca i nie pozwala oderwać oczu na długie godziny. Feeria barw wręcz onieśmiela. Wcale nie gorzej jest z tłem muzycznym. Wszędobylskie motywy oparte o klasyczną gitarę, dodają uroku i dynamizmowi toczonym walką na śmierć i życie przez naszego wrestlera.
Niemniej nie wszystkie elementy Guacamelee! zachwycają na równi z wyżej wymienionymi. Otwarty świat gry, po którym możemy niby dowolnie się poruszać, szybko ukazuje swoje ograniczenia, a często powtarzające się lokacje irytują. Liczne dialogi choć bywają bajecznie śmieszne, to równie często - z trzecioplanowymi postaciami - nudzą tak, że tylko je przeklikujemy byle dalej i szybciej. No właśnie - dialogi. Nie zostały udźwiękowione i pozostają nam jedynie napisy. Szkoda.
Niemal do obłędu doprowadził mnie nierówny poziom trudności gry. Przez większość rozgrywki wystarczy mieć refleks przeciętnego budowlańca, by gładko przechodzić od etapu do etapu. A tu nagle bach! Pojawia się przeszkoda lub boss, którego pokonanie zabiera kilkadziesiąt minut i liczne zgony Juana. Dżizaz!
Walkę z Javierem Jaguarem zapamiętam na długo. Wypowiadane przeze mnie słowa, które towarzyszyły kolejnej porażce, gdyby były nagrywane, mogłyby posłużyć jako udźwiękowienie filmu sensacyjnego klasy B z klasyfikacją wiekową +18. Nie mam nic przeciwko wymagającym platformerom, ale nie lubię być wyrywany z sielskiego klikania, by nagle stanąć do walki, w której muszę osiągnąć wyżyny koncentracji i prędkości synchronizacji kciuka z padem, aby stać się konsolowym Usain Boltem. Wciskanie sześciu klawiszy na raz, odpalanie combosa z jednoczesnym przełączaniem się pomiędzy światem żywych a umarłych, nie pozostawiając dużego marginesu na jakikolwiek błąd - cóż, to potrafi wyprowadzić z równowagi. Nieziemsko.
Ale co tu dużo mówić, mimo wszystko grając w Guacamelee! bawiłem się świetnie. Bo choć momentami to diablo trudna gra, jest satysfakcjonującą i cholernie dobrą platformówką. Dla wielbicieli gatunku pozycja wręcz obowiązkowa. Cudowna i nieszablonowa oprawa audiowizualna sprawiają, że zapamiętamy ten tytuł na długi czas.