„Hype” na gry to problem, ale i ważna część zabawy
Emocje ponad rozsądkiem.
BLOG | Nigdy nie zapomnę poranka 31 stycznia 2004 roku. Piąta rano, wokół mnie półmrok, a pod ciężkimi butami trzeszczy lód, którym skuty jest chodnik. Księgarnię otwierali dopiero o 7, ale chciałem być na miejscu wcześniej, by stanąć na przedzie kolejki i chwycić pierwszy egzemplarz książki, na którą tak długo czekałem. I udało się. Byłem pierwszą osobą w miasteczku, w której ręce wpadło ciężkie, granatowe tomiszcze w twardej okładce. Harry Potter i Zakon Feniksa miał blisko tysiąc stron, ale pochłonąłem go w niecały tydzień.
Wspominam tamten dzień, bo mam wrażenie, że powieści o młodym czarodzieju generowały wokół siebie zjawisko, które dzisiaj określilibyśmy mianem „hype’u”. Nie chodziło tam tylko o czekanie na premierę nowej książki czy jej ekranizacji. Bywało, że na szkolnych korytarzach nie mówiło się o niczym innym. Powstawały fora, fanowskie kontynuacje, mnożyły się teorie. A gdy ktoś pojawiał się z plecakiem czy długopisem z napisem „Hogwarts” albo złotą błyskawicą, to nikt nie zarzucał mu, że wspiera korporacje i daje się nabijać w butelkę. Wszyscy czuliśmy te same emocje i nawzajem się nakręcaliśmy.
Dziś jednak „hype” zyskał inny wydźwięk, zwłaszcza gdy mowa jest o grach wideo. Jarać się premierą jakiegoś tytułu to głupota i naiwniactwo. Lepiej wziąć na wstrzymanie, pograć w coś innego, poczekać miesiąc, pół roku, może dłużej i wtedy kupić tytuł na jakiejś wyprzedaży. Korporacje przecież tylko żerują na takich jak my - chcących przeżyć jakąś epicką przygodę, wcielić się w kogoś, kim w prawdziwym życiu nie mamy szansy zostać. I wszystko to prawda, racjonalne podejście, z którym trudno się kłócić. Tylko że stawiając zawsze rozum ponad emocjami tracimy znacznie więcej.
31 stycznia 2004 roku nie wiedziałem, czy Zakon Feniksa okaże się dobrą powieścią. Mogłem poczekać miesiąc, posłuchać kolegów i koleżanek, przeczytać recenzje i w końcu zdecydować, czy to właśnie na tę książkę chcę wydać kilkadziesiąt złotych, które nie było mi wcale łatwo uzbierać. Ale to wyczekiwanie, szukanie w czasopismach jakiejkolwiek wzmianki, wymienianie się teoriami, a wreszcie poranna wyprawa do księgarni, by być pierwszą osobą w mieście, która pozna dalsze przygody Harry’ego Pottera - to wszystko było częścią zabawy. Hype dał mi tyle samo radości, a może nawet więcej, niż 960 stron powieści. Dał też coś więcej: prawdziwe wspomnienia.
No i był jeszcze aspekt wspólnotowy. Bo nie byłem jedyną osobą, która z wypiekami na twarzy wyczekiwała Zakonu Feniksa, a potem Księcia Półkrwi, Insygniów Śmierci i ich ekranizacji. Było nas znacznie więcej, a najlepszym tego dowodem jest dziś komercyjny sukces Hogwarts Legacy - gry, która nie sprzedałaby się tak dobrze, gdyby nie siła sentymentu. Do dziś zresztą spotykam masę ludzi po trzydziestce, którzy wspominają tamte dni z rozrzewnieniem i dla których Harry Potter wciąż stanowi ważny element jednostkowego i zbiorowego życia. Sam, gdy mam z kimś takim do czynienia, czuję, że pomimo wszelkich różnic, więcej nas łączy niż dzieli.
Ale nie chodzi przecież o Harry’ego Pottera. Niedługo premiera kolejnej odsłony Spider-mana, a parę dni później powrót Alana Wake’a - bohaterów, których przygody niezmiernie mnie fascynują. Za parę lat czeka nas też kolejna gra w świecie Wiedźmina i kontynuacja Cyberpunka 2077. Czy złe korporacje spróbują znów zagrać na naszych emocjach, byśmy wydali parę złotych więcej na pre-order albo kolekcjonerkę z figurką? Jasne. Czy to część problemu, który trawi rynek gier wideo? Możliwe. Ale to również część zabawy i wspólnotowego doświadczenia, które jest dla mnie niezwykle ważne. I wam również sugeruję tak łatwo z niego nie rezygnować.