Sentymentalny powrót. Recenzja filmu „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”
Harrison Ford nadal w formie.
Fedora, bicz, skórzana kurtka i rewolwer. Ten zestaw przedmiotów i postać z nimi związaną zna każdy fan kina przygodowego. Harrison Ford po raz ostatni powrócił do roli słynnego archeologa w filmie „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”. Pożegnanie odbyło się z należytym szacunkiem, a widzowie otrzymali solidne widowisko.
UWAGA: w tekście znajdują się spoilery dotyczące fabularnego wprowadzenia filmu.
Nie będę ukrywał, że czuję ogromny sentyment do filmów o słynnym archeologu. Kojarzą mi się z niedzielnymi obiadami w rodzinnym domu - brat w tym czasie włączał telewizor i szukał najlepszego filmu, który można byłoby pooglądać w tle. Często trafialiśmy na jedną z części „Indiany Jonesa”. Nieważne, że obejrzeliśmy je już po kilka razy - zawsze zaskakiwały tak samo, a charakterystyczny motyw muzyczny (skomponowany przez Johna Williamsa) nuciliśmy potem przez kilka godzin.
Ze względu na mój szacunek do serii miałem pewne obawy, czy najnowszy obraz zdoła dorównać poziomem wcześniejszym odsłonom. Z dużą dozą wątpliwości wybrałem się więc na seans widowiska „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”, które po raz pierwszy w historii cyklu nie zostało wyreżyserowane przez Stevena Spielberga. Tym razem za kamerą stanął bowiem James Mangold, autor między innymi „Logan: Wolverine” z 2017 roku.
Film zaczyna się sekwencją, w której widzimy odmłodzonego cyfrowo Harrisona Forda walczącego z Nazistami o cenny artefakt. O sprawie mówiło się od dawna. Twórcy przy pomocy sztucznej inteligencji nadali nowy wizerunek blisko 81-letniemu aktorowi i przyznam szczerze, że wyszło im to naprawdę dobrze. Nie zrealizowano tego tak sztucznie, jak w „Deep Fake Neighbour Wars”, czyli pierwszym „deep fejkowym” serialu, ani też nie da się tego porównać do poziomu znanego z gier komputerowych.
Wygląda to po prostu bardziej filmowo. Co więcej, odmłodzona twarz Forda naturalnie prezentowała się nawet w szybszych scenach akcji. Trzeba jednak zaznaczyć - co może napawać nadzieją - że SI na razie nie jest w stanie jeden do jednego oddać struktury ludzkiej skóry. Widać było, że twarz aktora nie przyjmuje za bardzo kropel deszczu i dosyć sztucznie pojawiają się na niej rany po silnych ciosach.
Wprowadzenie wywarło na mnie bardzo dobre wrażenie, przywołując dawne wspomnienia. Szybko przypomniałem sobie za co pokochałem tę serię - między innymi za ciągłą akcję, mnogość lokalizacji, scenografię, oprawę muzyczną i przede wszystkim niezmordowanego Indianę Jonesa, który wyjdzie spod każdej opresji. Twórcy zgrabnie na początku filmu przedstawili też stawkę, o którą rozegra się cała walka. Nazistowski doktor Voller odkrywa pierwszą część artefaktu stworzonego przez Archimedesa. Pozwala on na odkrycie anomalii, a co za tym idzie także portali, które umożliwiają podróże w czasie.
Potrzeba jednak do tego obu części i na szczęście pierwsza pada łupem Indiany oraz jego przyjaciela Basila Shawa. Słynny archeolog decyduje się potem ukryć ją w archiwach. Dekady później córka Shawa - Helena - zaprasza Indianę na podróż po drugą część artefaktu, która pozostaje wciąż nieodkryta. Nie wie jednak, że przez cały czas śledzili ją wspólnicy Vollera. Rozpoczyna się więc wyścig o cenny skarb.
Historia jest opowiedziana w prosty sposób. Zawiera charakterystyczny dla serii kontekst historyczny i jest obietnicą ekscytującej przygody. Więcej mi nie potrzeba. Wraz bohaterami podróżujemy po różnych zakątkach świata, choć warto zaznaczyć, że jest to głównie Europa. Na plus z trzeba ocenić fakt, że zdjęcia kręcono w naprawdę pięknych plenerach i lokalizacjach.
Fani Włoch będą zachwyceni ujęciami na Sycylii, ale ekipa wybrała się również do klimatycznego Fez w Maroku, Glasgow w Szkocji i Londynu. Czuć, że nie szczędzono pieniędzy też na scenografię, która buduje klimat i pozwala zanurzyć w przygodach Jonesa. Warto dodać, że budżet „piątki” wyniósł 294,7 miliona dolarów, czyli najwięcej w historii serii.
Wśród obecnych na planie aktorów najjaśniej prezentuje się oczywiście Harrison Ford, który kolejny raz dał popis swoich umiejętności. Artysta przy minimum gestu potrafi pokazać maksimum emocji: w scenach dialogowych wypada po prostu bardzo naturalnie. Trzeba też docenić jego współpracę z Phoebe Waller-Bridge w roli Heleny. Aktorka przez ostatnie lata zyskała na popularności dzięki występom między innymi w serialu „Fleabag”, gdzie grała główną rolę.
Posiada charakterystyczny uśmiech, który rozświetlał zmęczoną duchem czasu twarz Forda. Twórcy zbudowali ich postacie na zasadzie kontrastu. On - zgnuśniały archeolog, zmuszony na stare lata do wymagających ekspedycji. Ona - odważna, szukająca wrażeń młoda doktorantka, a zarazem jego chrześnica. Pomimo różnic potrafią współpracować w ekstremalnych sytuacjach, ale przy tym częstować się nawzajem kąśliwymi uwagami.
Pojawiły się jednak pewne zgrzyty, przez które „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” nie otrzyma ode mnie maksymalnej oceny. Pierwszy zarzut mam do scen akcji, które wymagają od widza wyłączenia logiki. Nie oczekuję realistycznego podejścia do praw fizyki, ale istnieją też pewne granice. Do mniej więcej połowy widowiska świetnie się bawiłem, patrząc na starego Jonesa, który biegał jak 20-latek po ulicach miast. Potem jednak miałem już tego dość.
Nie czułem napięcia, że główny bohater znajduje się w jakimikolwiek niebezpieczeństwie, a to niestety obniżało poziom mojego zaangażowania w opowieść. Kolejną sprawą jest humor. Co prawda, zaśmiałem się przy dwóch lub trzech momentach, ale na przestrzeni całego filmu to trochę za mało. Zwłaszcza że był potencjał na więcej. Wydaje się, że wystarczyłoby nieco zrezygnować ze stricte scen akcji na rzecz bardziej rozbudowanych dialogów.
Ostatnia rzecz, jaka niezbyt podobała mi się w produkcji, to zbyt usilne odwoływanie się do sentymentalnych wspomnień przez cały czas trwania widowiska. Odniosłem wrażenie, że twórcy chwilami za bardzo skupiali się na fabularnych nawiązywaniach do wydarzeń z poprzednich części. Poskutkowało to tym, że nie pozwolili do końca „piątce” stworzyć własnej historii, która zapisałaby się w pamięci fanów.
Niemniej jednak „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” to udany pod względem realizacji film z charakterystycznymi elementami, za które pokochaliśmy tę serię. Dla fanów to prawdziwa gratka, a dla reszty - ekscytujące widowisko. Cieszę się, że umożliwiono Harrisonowi Fordowi w godny sposób pożegnać się z postacią Indiany Jonesa. Pozostaje też pytanie, czy po „piątce” pozostaje potencjał na kontynuację cyklu, ale z inną postacią? Myślę, że nie - trudno byłoby innemu aktorowi wejść w buty Forda.