Ittle Dew - Recenzja
Odniesienia do The Legend of Zelda to za mało, by wciągnąć się w ubogą rozgrywkę.
Ittle Dew to produkcja w zabawny, nieco prześmiewczy sposób naśladująca formułę serii The Legend of Zelda. Szkoda tylko, że opiera się na ubogiej mechanice, a podczas rozgrywki szybko odczuwamy brak różnorodności.
Opowieść zaproponowana przez twórców z niezależnego studia Ludosity jest prosta jak kij, który służy nam za broń przez pierwszych kilkanaście minut gry. Tytułowa bohaterka trafia na tajemniczą wyspę, z której chce się wydostać. Musi skorzystać z pomocy zwariowanego właściciela sklepiku, który wysyła ją na misję odzyskania pewnego artefaktu.
Odniesienia do jednej z najbardziej popularnych serii gier w historii, przygód Linka od Nintendo, widoczne są od samego początku. Poznajemy towarzysza Ittle - małego lisa ze skrzydłami, który służy radą w trudnych momentach. Jego wypowiedzi rzadko pozbawione są sarkazmu i wydaje się być uzależniony od czegoś, co nazywa „miksturą leczącą”. Postać ta jest bez wątpienia wzorowana na pomocnych wróżkach, występujących w grach The Legend of Zelda.
Na tym jednak podobieństwa się nie kończą. Bohaterka ubrana jest na zielono, dodatkowo jest blondynką. Zdarza jej się zjadać znalezione w lochach serca i często przyznaje, że „uwielbia niszczyć wszystkie przedmioty w zasięgu wzroku”. Podobieństwem jest również sposób przedstawienia rozgrywki - widok z góry i projekty lokacji przypominają rozwiązania z A Link to the Past czy Phantom Hourglass.
Oczywiście same odniesienia do Zeldy to za mało. Najważniejszą cechą Ittle Dew jest wszechobecny humor, który przejawia się zarówno w absurdalnych dialogach, dziwacznych postaciach czy ironicznych komentarzach naszego kompana. To element, który zdecydowanie ten tytuł wyróżnia.
Niemniej, rozgrywka nie jest szczególnie oryginalna. Przejmujemy kontrolę nad nadpobudliwą dziewczyną i przemierzamy kolejne podziemia, by dotrzeć do finałowego przeciwnika chroniącego artefakt.
Przedzierając się przez lokacje najwięcej czasu spędzamy rozwiązując łamigłówki. Opierają się one niemal zawsze na przesuwaniu różnych elementów, umiejscawianiu bomb w odpowiednich miejscach oraz manipulowaniu przedmiotami przy użyciu ognia i zdobywanych w trakcie gry mocy teleportacji i zamrażania.
W wielu przypadkach musiałem zatrzymać się i na spokojnie przemyśleć, co zrobić - kilkanaście pierwszych zagadek było dosyć interesujących. Po jakimś czasie trudno jednak opędzić się od znużenia i myśli, że ponownie robimy to samo, gdy zmienia się jedynie układ przedmiotów i elementów, z którymi wchodzimy w interakcję.
W grze występuje element walki, lecz trudno powiedzieć o nim coś więcej niż tylko: po prostu jest. Mechanika starć z wrogami jest archaiczna, wciskamy jeden przycisk, by zadać cios - to wszystko. Nie pomagają nieco ubogie animacje postaci.
Nieco urozmaicenia wprowadza fakt, że niektórych przeciwników musimy zwalczać za pomocą różnych elementów, które wykorzystujemy też do zagadek. Tak czy owak, twórcy nie wykazali się inicjatywą, by starcia z przeciwnikami sprawiały przyjemność - są po prostu bardzo przeciętne, nawet walki z bossami.
Ittle Dew byłaby naprawdę przyjemnym doświadczeniem, gdyby nie minimalistyczna mechanika, brak dodatkowych przedmiotów do zdobycia i nużąca powtarzalność zagadek. Ostatecznie, sprawia przyjemność tylko momentami, kiedy uśmiechamy się czytając kolejny, zabawnie napisany dialog.
To zdecydowanie za mało, tym bardziej że premierowa cena wydaje się zbyt wysoka, a przygoda trwa zaledwie cztery godziny.