Skip to main content

Kiedyś śmiałem się z Call of Duty, a teraz płaczę nad Battlefieldem

Już nie jestem fanbojem DICE.

Muszę wam coś wyznać. Przez wiele lat byłem fanbojem serii Battlefield. Można nawet powiedzieć, że byłem kibolem studia DICE, bo lubiłem głośno naśmiewać się z tego, jak Call of Duty wypada na tle „Pola Walki”. Teraz te wspomnienia przypominają odległy sen, bo płaczę nad losem Battlefielda, zagrywając się w kolejne doskonałe części CoD-a.

Zawsze uwielbiałem strzelanki, szczególnie militarne i szczególnie wieloosobowe. I choć spędziłem sporo czasu przy oryginalnym Call of Duty: Modern Warfare 2 z 2009 roku, tak naprawdę od małego zakochałem się w Battlefieldzie. Ta seria miała wszystko, czego oczekiwałem: bitwy na wielką skalę, ogromne mapy, pojazdy, znacznie wolniejsze tempo, odradzanie się na sojusznikach z drużyny (to było dla mnie bardzo ważne) i świetny - jak na tamte czasy - gunplay. Liczyły się nawet takie drobnostki, że Battlefield pozwalał przeładować broń w sprincie, a CoD nie.

Grałem w Bad Company 2, potem Battlefield 3, a następnie - już z ekipą znajomych - w Battlefield 4 (kupowałem wszystkie dodatki jak leci), Battlefield 1 i Battlefield 5. W Battlefield 4 byłem naprawdę dobry. Miałem wtedy 20 lat i wydaje mi się, że na ten okres przypadł mój prime, a więc czas, w którym miałem najlepszy refleks i piekielnie pewną rękę. Teraz dostrzegam u siebie pewne braki i wydaje mi się, że trochę odstaję od młodszych graczy, ale i tak bawię się super.

Jako zagorzałego „wyznawcę” Battlefielda, fascynowały mnie prześmiewcze porównania serii DICE z Call of Duty, które lądowały na YouTube.

Kiedy w Battlefieldzie niszczyliśmy całe budynki potężnymi działami czołgów i braliśmy udział w bitwach, w których nad głowami świstały setki pocisków, w CoD-ach jedyne, co dało się zniszczyć, to szyby w oknach. No i dochodził jeszcze fakt, że na tle BF-a, seria Activision miała niewiele wspólnego z realizmem. „Nie ma absolutnie żadnej możliwości, że Call of Duty kiedykolwiek prześcignie Battlefielda” - myślałem. Nie wiedziałem wtedy, jak bardzo Activision wciśnie w przyszłości pedał gazu, wykorzystując słabość DICE. Wszystko było w porządku do czasu niesławnego „2042”.

Po premierze Battlefield 2042 poczułem się jak uderzony młotem. Co prawda oglądałem wcześniej mnóstwo gameplayów i na nich też coś mi nie grało, ale wmawiałem sobie: „pewnie będzie zupełnie inaczej, kiedy sam spróbuję”. Włączyłem grę i nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Krok wstecz w każdym aspekcie. Puste, jałowe mapy i obiekty niczym ze sklepu silnika Unity najbardziej rzucały się w oczy, ale zniknął też zupełnie ślad po fantastycznym feelingu strzelania i ruchu żołnierzy z BF1 i BF5. Czułem się, jakbym grał w tanią podróbkę Battlefielda, zrobioną przez chińskie studio bez doświadczenia w strzelankach. Pal licho mnóstwo błędów i brak podziału na klasy. To da się naprawić lub przeboleć. Chodzi o to, że czar tej serii kompletnie uleciał. To nie jest gra, tylko pusta, pozbawiona duszy skorupa.

Wojna Naziemna to lepszy Battlefield niż Battlefield 2042

W międzyczasie grałem w reboot Modern Warfare i choć ogromnie mi się podobał, wciąż czekałem na Battlefielda, by wziąć udział w bitwach na większą skalę. Co prawda tryb Wojny Naziemnej w CoD: MW oferował coś podobnego, ale jednak odstawał od dzieł mistrzów tego typu rozgrywki. Po wielkim rozczarowaniu Battlefieldem 2042 okazało się, że mimo iż bardziej pasuje mi styl zabawy proponowany przez serię Battlefield, nowa część jest tak słaba, że wolę Call of Duty - serię, której niewielkie potyczki i czasami szalone tempo nie do końca są w moim stylu, ale i tak bawię się w nich nieporównywalnie lepiej.

Call of Duty to aktualnie seria, którą określiłbym mianem Premium. To jakość, na tle której Battlefield 2042 przypomina mało śmieszny żart. Pomimo utrzymania wysokiego tempa, realizm i klimat nowoczesnej wojny wyniesiono w podcyklu Modern Warfare na wyżyny. Feeling strzelania i obsługa broni są niesamowite, aktualnie jest to poziom niedościgniony nie tylko przez Battlefield, ale wszystkie strzelanki w ogóle. Do tego mnogość trybów, niespodzianki pokroju kamery trzecioosobowej, świetna customizacja broni... DICE wyraźnie przyspało, a Infinity Ward wyskoczyło w przód w tak zaskakujący sposób, że szwedzkie studio musiałoby się teraz naprawdę postarać, żeby zrównać się z liderem.

Jedynym, co sprawiało mi radość w Battlefield 2042, był tryb Portal, którzy odtwarzał nie tylko mapy, ale i mechanikę poprzednich części, co tylko pokazuje stopień degradacji, jakiej uległa najnowsza część. Generalnie jednak całą grę odinstalowałem po kilku tygodniach od premiery. Wiem, że teraz BF 2042 jest podobno nieco lepszy, ale szczerze mówiąc poczułem się tak oszukany i zdradzony przez deweloperów, że nie mam ochoty tam wracać. Gram w Modern Warfare 2 i Warzone 2.0 - i bawię się wyśmienicie.

Być może dobrze to o mnie świadczy, że nie wielbię ślepo jednej serii, tylko po prostu gram w to, co jest lepsze - przynajmniej tak sobie tłumaczę. Wciąż tli się we mnie jednak miłość do większych map czy pieszych wycieczek między punktami do przejęcia, trwających czasami kilka minut. Czekam więc na powrót „prawdziwego” Battlefielda niczym na syna marnotrawnego, który się pogubił, ale może jeszcze znaleźć drogę. W międzyczasie wewnętrzną pustkę skutecznie łata Call of Duty.

Zobacz także