Skip to main content

Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name - Recenzja

Zapychacz wypakowany po brzegi.

Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name to gra, która powstała w zaledwie pół roku, ale absolutnie tego nie widać. Produkcja, która miała w założeniach umilić graczom oczekiwanie na premierę kolejnej pełnej odsłony serii, jest zaskakująco kompletnym i treściwym produktem, choć zdecydowanie przeznaczonym dla fanów, którzy poprzednie odsłony mają w małym palcu.

Zacznijmy może od historii, która ma dwa podstawowe mankamenty. Po pierwsze - tempo jest dość ślimacze, a fabuła rozkręca się powoli. Przez pierwszych kilka rozdziałów nie bardzo wiadomo, dokąd prowadzą nas wydarzenia, a przydługie i mało dynamiczne scenki dialogowe potrafią wywołać ziewnięcie czy dwa. Na szczęście akcja w pewnym momencie zdecydowanie nabiera rumieńców i późniejsze etapy zabawy potrafią solidnie przykuć do ekranu.

W Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name wcielamy się w postać Kazumy Kiryu, który po sfingowaniu własnej śmierci skupił się na ochronie dzieci ze swojego sierocińca, a także wszedł w układ z frakcją Daidoji, dla której zmuszony jest wykonywać zlecenia. Jedno z zadań idzie bardzo nie po myśli zleceniodawców, przez co musimy wyjść z ukrycia i ponownie wymierzyć uliczną sprawiedliwość pięściami i kopniakami.

Akcję osadzono pomiędzy Yakuzą 6: The Song of Life oraz Yakuzą: Like a Dragon, a sama gra stanowi coś w rodzaju epilogu historii Kiryu. I tu pojawia się drugi problem omawianej produkcji - bez znajomości poprzednich części będziemy czuli się tu co najmniej zagubieni, a sami twórcy zdają się z góry zakładać, że znamy już wydarzenia z wcześniejszych odsłon i niespecjalnie starają się wyjaśniać tego świata.

Pod względem rozgrywki sprawa ma się o wiele lepiej. Przede wszystkim mamy tu do czynienia z powrotem do starej dobrej formuły „chodzonej” bijatyki w półotwartych dzielnicach, co stanowi miłą odmianę po Yakuza: Like a Dragon i użytym tam systemie walki turowej (który trafi też do Infinite Wealth, nawiasem mówiąc). Gra oferuje trzy zróżnicowane poziomy trudności oraz szereg ułatwień, co sprawia, że tak początkujący, jak i weterani serii odnajdą tu odpowiednie wyzwanie.

Kiryu ma do dyspozycji dwa style walki - pierwszy to styl agenta, który jest bardziej elegancki oraz pozwala na wykorzystywanie dodatkowych gadżetów, jak szeroko reklamowana przed premierą świetlista linka umożliwiająca pętanie wrogów, a także miotanie nimi na różne strony. Na wczesnym etapie gry odblokujemy także ruchy Yakuzy, które przypominają to, co znamy z poprzednich części - to brutalny styl walki ulicznej, dający sporą satysfakcję, zwłaszcza że przeciwników możemy okładać też elementami otoczenia.

Walka daje sporo satysfakcji i cieszy oko

Obowiązkowe starcia w misjach fabularnych są bardzo częste, ale podczas przemierzania ulic Tokio można ich unikać. Nie miałem jednak ochoty korzystać z opcji ucieczki, ponieważ system walki jest bardzo przyjemny i widowiskowy, przez co aż chce się okładać każdą grupkę zbirów krążącą po mieście. Co więcej, mechanika oferuje też możliwość jugglowania, czyli wykonywania kombinacji ciosów na wrogach wybitych w powietrze, co jest niezwykle przyjemne. Niestety samym ciosom nieco brakuje siły, a animacje czasem przypominają coś z poprzedniej epoki.

Dotyczy to zresztą całej gry, nie tylko walki. Choć graficznie tytuł prezentuje się całkiem przyzwoicie, a postacie widoczne w scenkach przerywnikowych wypadają niekiedy bardzo dobrze, to nie ma tu co liczyć na oprawę rodem z Alan Wake 2 - najnowsza produkcja studia Ryu Ga Gotoku zalatuje wręcz szóstą generacją konsol i momentami można odnieść wrażenie, że gramy w solidny remaster gry z ery PlayStation 2.

Zwiedzane przez nas dzielnice są małe, choć pełne ciekawych miejsc, a neony nocą prezentują się bardzo ładnie. Miastu trudno odmówić też klimatu i unikalnej atmosfery, a sklepy i stragany obfitują w detale. W zamian za dość prostą oprawę otrzymujemy ostry obraz w 4K oraz wyjątkowo płynną animację bez zauważalnych spadków, co jest sporym atutem w tak dynamicznej produkcji. Efekty towarzyszące walkom także cieszą oko.

Grafika jest nierówna i momentami przywodzi na myśl czasy PS2

Siła Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name leży głównie w satysfakcjonującym systemie walki oraz mnogości zadań i aktywności pobocznych. Poza misjami fabularnymi możemy podejmować się licznych robótek na boku, które raz trwają kilka sekund i ograniczają się do zdjęcia z drzewa zaklinowanej piłki, a innym razem potrafią zajmować nawet i pół godziny. Do tego zadania poboczne prezentują ciekawe historie oraz intrygujące postacie.

Ważną postacią w grze jest Akame - nasza przyjaciółka odgrywa rolę podobną do fixerów z Night City i załatwia nam dodatkowe zlecenia. Niestety, zadania poboczne mają pewną wadę - zdarza się, że musimy wykonać ich określoną liczbę, by pchnąć historię do przodu, co nigdy nie sprawia dobrego wrażenia i ewidentnie jest próbą wydłużenia produkcji, której ukończenie zajęło mi około 16 godzin.

Warto odnotować, że w grze tradycyjnie znalazło się całe mnóstwo opcjonalnych minigier. Niemal w każdej chwili możemy zajrzeć do salonu z automatami i odpalić wydane przez Segę gry retro pokroju Virtua Fighter, Enduro Racer czy Alex Kidd. Możemy też powalczyć w Koloseum, które w zasadzie równie dobrze mogło być osobną grą, a nawet flirtować z hostessami w klubach, które tym razem są prawdziwymi dziewczynami nagranymi na wideo.

Minigry obejmują stare produkcje Segi czy oglądanie nagrań dziewczyn ćwiczacych jogę

Twórcy Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name całkiem otwarcie przyznają, że ten spin-off serii znanej kiedyś pod nazwą Yakuza jest wyłącznie pewnego rodzaju „przystawką przed głównym daniem” w postaci planowanego na styczeń Like a Dragon: Infinite Wealth. I z jednej strony rzeczywiście widać mniejszą skalę produkcji, ale z drugiej wcale nie brak tu treści i pobocznych aktywności, których powinno wystarczyć na około 40-50 godzin zabawy - o ile zechcemy ukończyć wszystkie dodatkowe zadania oraz minigierki.

Trzeba jednak mieć na uwadze, że należy znać fabułę poprzednich części, by w pełni zrozumieć i docenić przedstawioną historię, a do tego mieć sporo cierpliwości do przydługich dialogów oraz po prostu lubić japońskie gry i występujące w nich dziwactwa, które dla nieprzygotowanego gracza mogą okazać się trudne do przełknięcia, a może i odrzucające. Niemniej jest to przygoda dająca sporo satysfakcji i zaryzykuję stwierdzenie, że warta swojej ceny.

Ocena: 8/10

Plusy:
+ Przyjemny i rozbudowany system walki, który opracowano zarówno z myślą o początkujących, jak i weteranach
+ Mnogość i różnorodność aktywności pobocznych, jakiej nie uświadczymy chyba w żadnej innej serii
+ Całkiem ciekawa historia i unikalny klimat
+ Od premiery w Game Passie
+ Znakomite głosy postaci w wersji japońskiej
Minusy:
- Grafika momentami przypomina remaster gry z ery PS2
- Fabuła wolno się rozkręca, a w kampanii jest kilka widocznych „zapychaczy” sztucznie wydłużających czas rozgrywki
- Brak polskiej wersji językowej (gra dostępna jest z japońskim dubbingiem oraz angielskimi napisami)

Recenzja została przygotowana na podstawie egzemplarza dostarczonego nieodpłatnie przez wydawcę.

Zobacz także