Skip to main content

Like a Dragon: Infinite Wealth - Recenzja

Japońskie RPG, w które trzeba zagrać.

Eurogamer.pl - Rekomendacja odznaka

Like a Dragon: Infinite Wealth to ogromna produkcja, która zapewnia dziesiątki godzin uzależniającej i zróżnicowanej zabawy. Mieszanka japońskiego absurdu z kryminalną operą mydlaną po prostu działa, a fenomenalny system walki nie pozwala oderwać się od ekranu nawet mimo pewnej dozy grindu i powtarzalności, które trapią najnowszy tytuł studia Ryu Ga Gotoku.

Zacznijmy od tego, że wbrew obiegowej opinii Like a Dragon: Infinite Wealth to nie jest japoński odpowiednik GTA. Jeśli już miałbym do czegoś porównywać, to grze Segi najbliżej jest chyba do South Park: Kijek Prawdy, choć w zupełnie odmiennym klimacie. Mamy tu do czynienia z prawdziwie turowym RPG, w którym kierujemy drużyną zróżnicowanych postaci, zdobywamy coraz silniejsze wyposażenie, a nawet używamy „czarów”. Ale po kolei.

Rewelacyjni bohaterowie sprzedaliby każdą historię

Infinite Wealth to bezpośrednia kontynuacja wydanej w 2020 roku i bardzo ciepło przyjętej gry Yakuza: Like a Dragon. Poznajemy dalsze losy Ichibana Kasugi (a później także drugiego protagonisty, ale na tym poprzestańmy), który po wydarzeniach poprzedniej części zajął się doradztwem zawodowym w biurze pośrednictwa pracy. Bohater wykorzystuje swoją posadę między innymi do tego, by pomóc byłym członkom Yakuzy wyjść na prostą i rozpocząć nowe uczciwe życie.

Ichiban żyje skromnie, ale uczciwie.

Szlachetne działania Ichibana przykuwają uwagę pewnej popularnej influencerki, która specjalizuje się w teoriach spiskowych i demaskowaniu wszelkich intryg. Prezentowana przez nią w wiralowych filmach wersja wydarzeń znacznie odbiega jednak od rzeczywistości, przez co bohater wpada w poważne tarapaty. W międzyczasie otrzymujemy też misję odnalezienia na Hawajach pewnej bardzo ważnej kobiety... i więcej nie zdradzę, ponieważ historia jest wciągająca, pełna niespodzianek i warta poznania na własną rękę.

Mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju kryminalnej opery mydlanej i choć może nie brzmieć to zachęcająco, to w praktyce sprawdza się wyśmienicie. Zawiłe intrygi i liczne zwroty akcji mieszają się tu z absurdem i kiczem, ale proporcje są tak dobrane, że wszystko świetnie ze sobą współgra. Nieraz chwytałem się za głowę w niedowierzaniu, jak idiotyczne pomysły serwują nam scenarzyści, krzywiłem się pod wpływem ilości budzących zażenowanie sytuacji, a potem grałem dalej, bo zwyczajnie nie mogłem się oderwać.

Wadą może być natomiast długość dialogów oraz scenek przerywnikowych, których jest nawet więcej, niż w najbardziej przegadanych odsłonach Metal Gear Solid. Na szczęście większość ogląda się z przyjemnością, co jest sporą zasługą Ichibana. Bohater przypomina Son Gokū z „Dragon Balla” - potrafi skopać tyłek praktycznie każdemu, ale jednocześnie ma złote serce, jest optymistyczny i w gorącej wodzie kąpany, a do tego ma nadwyraz wybujałą wyobraźnię, co twórcy gry wykorzystali w bardzo pomysłowy sposób.

Lokacje mają sporo uroku.

Podczas walki Ichiban postrzega pospolitych rzezimieszków jako pewnego rodzaju potwory - zapuszczony kloszard staje się wilkołakiem, a owinięty w zielony śpiwór narkoman przemienia się w pancerną gąsienicę. Twórcy dali się ponieść wyobraźni z projektami przeciwników, a co najlepsze - do samego końca gry będą zaskakiwać nas coraz bardziej absurdalnymi pomysłami. Czasami mamy ochotę wskoczyć do kolejnego starcia tylko po to, by zobaczyć, z kim się zmierzymy i jakimi będzie dysponował atakami. Kilku bossów pod koniec gry to już szczyt absurdu.

Magiczny akumulator, czyli system walki

W grze znajdziemy też sporo archetypicznej magii, która jednak stara się udawać coś „realistycznego”. Klasyczne pioruny uwalniamy jako wyładowania z samochodowego akumulatora, a czar płomieni to chmura alkoholu wydmuchiwana na zapalniczkę. Wrodzy ekshibicjoniści mogą wywoływać oślepienie, pokazując, co mają pod płaszczem, a podglądacze obniżają morale dziewczyn z naszej drużyny, zaglądając im z aparatem fotograficznym pod spódniczki... Zapomnijcie też o poprawności politycznej, ponieważ twórcy w poważaniu mają społeczne tabu i zachodnie normy.

Turowy system walki jest zaskakująco dynamiczny. Ataki możemy wzmacniać, wciskając odpowiednie przyciski w krótkim okienku czasowym, a w ulicznych starciach wykorzystamy elementy otoczenia. Kluczowe jest też właściwe ustawienie postaci - przed wydaniem komendy możemy poruszać się po ograniczonym terenie, a czytelny interfejs pomaga zaplanować kierunek ataku. O ile na początku przygody pozwala to głównie ustawić się za wrogiem, by zadać mu większe obrażenia, o tyle na dalszym etapie rozpoczęcie akcji z odpowiedniej pozycji może wywołać prawdziwą reakcję łańcuchową.

Walka daje sporo satysfakcji... i powodów do śmiechu.

W trakcie gry będziemy mieli wiele okazji, by pogłębić więzi z członkami drużyny - ot, choćby przez wspólne jedzenie i rozmowy na mieście, czy śpiewanie karaoke w barze. Im wyższy poziom tych więzi, tym częściej nasi kompani będą udzielać się w walce poza swoimi turami, a także zyskają dostęp do ataków w parach. Rozpoczęcie ataku z odpowiedniej pozycji sprawi, że kompani dołączą do naszych ruchów, a także będą odbijać i dobijać wrogów poza swoją kolejką, co często uratuje nam skórę.

Wraz z postępami odblokujemy też ruchy specjalne o wyjątkowych efektach, w których bierze udział kilka osób, zyskamy dostęp do czegoś w rodzaju limitów i summonów z Final Fantasy (w formie wsparcia wzywanego przez telefon), a także odblokujemy nowe profesje dla naszych postaci. Ten element jest zresztą całkiem rozbudowany i daje dużo możliwości taktycznych, choć wymaga też sporo pracy i grindu.

Każda profesja daje trochę inne ataki i bonusy do atrybutów, z których część możemy na stałe przypisać do postaci. O ile nie miałem problemu z ukończeniem gry z podstawowym wachlarzem cech, o tyle miłośnicy kombinowania znajdą tu spore pole do popisu pod względem optymalizowania postaci. No i możemy złożyć drużynę z przyzywającego gołębie bezdomnego, leczącej barmanki, kowboja z rewolwerem na kapiszony i tancerki hula, jeśli tylko mamy taką ochotę.

Takie poczucie humoru po prostu trzeba lubić.

Bossowie i fabularne lochy często stawiają przed nami przeciwników na dużo wyższym poziomie, których może być naprawdę trudno pokonać słabszymi członkami drużynami. W związku z tym często musimy spędzać czas na zdobywaniu doświadczenia oraz zbieraniu materiałów do ulepszania broni, co wiąże się z długimi sekcjami biegania po mapie od znacznika do znacznika w celu kończenia zadań pobocznych czy prostych aktywności jak rozmowa z kompanami w określonym miejscu.

Dwa smoki to dwa razy więcej biegania

Od pewnego momentu będziemy też prowadzić dwie drużyny w różnych lokacjach, co oznacza lewelowanie dwóch zespołów i czyszczenie dwóch map jednocześnie. Aktywności i zadań pobocznych jest tu mnóstwo, a wszystko wzbogacają liczne minigierki, z których większość jest wciągająca i daje masę frajdy, jednak są też momenty, gdy po prostu biegamy w kółko, starając się nabić poziom więzi z członkami zespołu w każdy możliwy sposób. Poruszania się nie przyspiesza nawet Segway, który poza nogami jest naszym jedynym środkiem lokomocji.

Warto jednak odnotować, że twórcy pokusili się o wypakowanie gry po brzegi. Poza typowymi misjami pobocznymi zyskamy tu między innymi dostęp do prywatnej wyspy, na której zbudujemy własny kurort, co mogłoby stanowić w zasadzie osobną (choć raczej irytującą) grę opartą na craftingu i zarządzaniu, a nawet weźmiemy udział w parodii Pokemonów, gdzie zamiast stworków zbieramy i wystawiamy do walki kloszardów oraz bandytów. Są też proste, ale kilkupoziomowe lochy z bossami i łupem, zabawna aplikacja randkowa, a nawet automaty z grami Segi.

Aktywności poboczne to m.in. randkowanie, karaoke czy budowanie kurortu.

Grafika jest bardzo ładna, choć trochę nierówna. Efekty specjalne, ulice miast oraz modele postaci i ich animacje to prawdziwa uczta dla oka, ale zdarzają się też pustawe lokacje o dość podstawowej geometrii - zwłaszcza lochy trącą myszką. Gra działa w stabilnych 60 FPS, a drobne i bardzo krótkie spadki płynności odnotujemy tylko na kilku przypadkowych ulicach Honolulu. Spadki nie są zbyt uciążliwe i pewnie twórcy wyeliminują je po premierze.

Like a Dragon: Infinite Wealth - mimo pewnych wad oraz dość typowego dla japońskich RPG grindu - daje dziesiątki godzin świetnej zabawy. Poza absurdalnym poczuciem humoru, niezłą historią i świetnym zestawem barwnych postaci, których nie da się nie lubić, dostajemy masę minigier oraz wyjątkowo uzależniający system walki. Po blisko 60 godzinach ciągle mi mało i już nie mogę doczekać się powrotu do tego świata.

Ocena: 8/10

Plusy:
+ Uzależnaijący system walki i absurdalne poczucie humoru
+ Zaskakująca historia i świetnie napisane postacie
+ Ogromna liczba minigier i pomysłowe aktywności poboczne
+ Bardzo dobra optymalizacja na XSX oraz przyzwoita oprawa graficzna
Minusy:
- Zbyt dużo przegadanych scen przerywnikowych
- Niektóre aktywności są zbyt trywialne i sztucznie wydłużają rozgrywkę
- Budowanie własnego kurortu bardziej irytuje niż bawi
- Można kontynuować grę po zakończeniu, ale Nowa Gra + dostępna jest tylko jako DLC do edycji Deluxe i Ultimate

Recenzja została przygotowana na podstawie egzemplarza dostarczonego nieodpłatnie przez wydawcę.

Zobacz także