March of the Living - Recenzja
Brnąc przez apokalipsę.
W March of the Living zderzają się dwie koncepcje - walka o przetrwanie w świecie opanowanym przez żywe trupy i rozgrywka mocno bazująca na doskonałym FTL: Faster Than Light. Niestety, choć dobra podstawa i przyzwoicie opisane przygody z początku wciągają, nic nie zachęca do rozegrania więcej niż kilku partii.
Świat gry przemierzamy jako jeden z kilku bohaterów o zróżnicowanych umiejętnościach. Sterując nimi próbujemy dostać się do bezpiecznego, ufortyfikowanego miasta, po drodze jednak będziemy mieli do wykonania poboczny cel, zależny od wybranej postaci.
Mapa to istna pajęczyna lokacji, które możemy odwiedzić. Układ dróg i obiektów czy przedmiotów generowane są losowo, każda przygoda jest więc nieco inna od poprzednich. Niestety, liczba potencjalnych wydarzeń jest niezbyt duża. Bywa więc tak, że podczas rozgrywki dwa razy natrafimy na ten sam wątek.
Przygody napisane są przyzwoicie, jednak brakuje im polotu sprawiającego, że zapadną na dłużej w pamięć. Dziwne zajścia mają w założeniu być ciekawe, w praktyce jednak nie wzbogacają znacząco rozgrywki. Znajdziemy tu dużo poprawnych tekstów, jednak brakuje w nich naprawdę interesujących elementów.
W drodze do celu spotkamy zastępy nieumarłych, innych ocalałych, którzy spróbują nam pomóc lub ukraść cały dobytek, a także kompanów sprawiających, że przebijanie się przez fale zombie będzie nieco łatwiejsze. Przyjmując nowe osoby do drużyny musimy się jednak dobrze zastanowić - towarzystwo oznacza, że będziemy potrzebować więcej jedzenia.
Poza wykarmieniem naszych podopiecznych musimy też zadbać, by byli wypoczęci. Każdy pokonany kilometr i umarlak męczy bohaterów, przez co im mniej korzystamy z broni palnej, tym częściej musimy odpoczywać. Jest to całkiem zrozumiałe, jednocześnie jednak mocno hamuje postęp - między kolejnymi odpoczynkami rzadko odkrywamy więcej niż dwie-trzy lokacje.
Jeśli zaczniemy się nadmiernie przemęczać lub przez dłuższy okres nie będziemy jeść, postaci zaczną słabnąć i męczyć się jeszcze szybciej. Śmierć głodowa jest w wielu podejściach groźniejsza niż żywe trupy, musimy więc ostrożnie planować postoje i posiłki.
Zapasy najłatwiej uzupełnić w miastach oferujących przy okazji szansę, by przespać się w bezpiecznym miejscu, jednak za każdym razem możemy sobie ściągnąć na głowę wściekłą hordę. Gra zmusza nas do balansowania między długimi, potencjalnie bardziej owocnymi poszukiwaniami, a krótkimi wypadami, dającymi niewielkie korzyści ale i małe ryzyko. W praktyce oznacza to niestety, że żeby wyjść z metropolii bogatszym niż się przyszło, trzeba się sporo napracować.
Akcja gry toczy się na serii widzianych z boku plansz, na których zmienia się tylko sceneria. Niezależnie od tego, czy jesteśmy w mieście, czy podróżujemy wzdłuż autostrady, nasi bohaterowie mogą poruszać się po wąskim pasku asfaltu, zajmującym jedną trzecią ekranu.
Sprawia to, że walki sprowadzają się do biegania z lewej strony mapy na prawą, mijania wlokących się zombie zanim zdążą nas pogryźć i strzelania, gdy tylko będziemy mieli trochę miejsca. Ograniczona dostępność amunicji zmusza nas, by duże grupy przeciwników przerzedzać ze strzelby czy pistoletu, a następnie wykańczać wręcz. Każda potyczka wygląda tak samo jak poprzednie. Zmienia się tylko liczba wrogów.
Oprawa audiowizualna nie zachwyca. Najlepiej prezentuje się grafika z okładki gry, gdyż jako jedyna zawiera choć trochę szczegółów. Modele postaci są niezbyt atrakcyjne, a nawet jeżeli czasem pojawi się ciekawy widok, trudno mówić o wysokiej jakości. Największym problemem muzyki jest powtarzalność - motyw przewodni z czasem staje się nudny, zachęcając, by całkowicie go wyłączyć.
March of The Living łączy dwie ciekawe koncepcje w absolutnego przeciętniaka. Nie jest to tytuł zły, jednak jednocześnie nie ma do zaoferowania nic, co sprawiłoby, że warto przy spędzić przy nim więcej czasu.