Metro: Last Light - Recenzja
Powrót do zdewastowanych realiów Rosji jeszcze nigdy nie był tak przyjemny.
Metro: Last Light budziło obawy. Po znakomitej, lecz nieco niedocenionej części pierwszej wszystko wskazywało na to, że w kontynuacji studio 4A Games stara się przemówić do szerszego grona odbiorców. Tak zrodziła się wątpliwość, czy specyficzny, nieco cyniczny klimat tytułów z bloku wschodniego zamieni się w bezpłciowe strzelanie rodem z Ameryki. Zastanawiałem się, czy Ukraińcom uda się zachować nastrój, obecny w każdej, drobnej czynności i we wszystkich zakamarkach podziemnych tuneli.
Udało się.
Nie było w historii zbyt wielu gier, których twórcy - dla budowania autentyczności i atmosfery świata zniszczonego nuklearną zagładą - zdecydowali się przeznaczyć osobny klawisz wyłącznie na wycieranie wizjera maski przeciwgazowej. W masce trzeba zresztą wymieniać filtry, a latarkę ładować za pomocą ręcznego dynama. W stosunku do poprzedniej części, wszystkie te elementy uległy zdynamizowaniu, dzięki czemu udało się znaleźć złoty środek pomiędzy tworzącymi klimat dodatkami a czystą akcją.
Mroczna, gęsta atmosfera unosi się w powietrzu. Świetne wrażenie robią spokojniejsze chwile, kiedy przechadzamy się z opuszczoną bronią po stacjach metra. Mieszkańcy tuneli grają na gitarach, słuchają muzyki, żonglują i bawią się z dziećmi. Warto zboczyć z głównej drogi, by zobaczyć jak chłopiec szuka zagubionego misia czy podejrzeć dwóch mężczyzn, starających się załadować na łódź klatkę ze świnią. Oczywiście, są to sceny dokładnie przemyślane i przygotowane przez twórców, lecz wszystko to sprawia, że podziemny świat naprawdę żyje.
Jeszcze ciekawiej jest na powierzchni, gdzie rozgrywa się spora część scenariusza. Także tutaj interesujące jest wyważenie walki oraz eksploracji. Opuszczone lokacje pełne są mutantów, ale często całe etapy przechodzimy bez jednego wystrzału. Za każdym rogiem oczekujemy ataku, a atmosferę potęgują fantastyczne efekty dźwiękowe. Skrzypiące drzwi, nagłe i znikające odgłosy kroków - wszystko to potrafi postawić na równe nogi. Jak na strzelankę, Metro: Last Light jest znakomitym horrorem.
Amerykański pierwiastek znalazł jednak swoje miejsce w modelu strzelania. Jest więcej uproszczeń. Zrezygnowano niemal całkowicie z odrzutu broni, pojawiły się znaczniki, które wskazują, czy trafiliśmy w cel, nawet jeśli go nie widzimy. Sprawia to, że gra jest zdecydowanie łatwiejsza od poprzedniczki. Nie walczymy o każdy nabój i apteczkę. Wręcz żonglujemy amunicją i granatami, a co dziesięć kroków leży trup z zestawem filtrów do maski. Dość powiedzieć, że w końcowych etapach zapas powietrza wystarczał mi na niemal godzinę. Pytanie, gdzie bohater upchnął te wszystkie filtry, pozostaje bez odpowiedzi.
Kolejnym uproszczeniem, które trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, jest wojskowa amunicja, będąca także środkiem płatniczym. Bez większego problemu możemy pozwolić sobie na zakup dowolnych ulepszeń broni. W rosyjskim metrze znajdziemy zatrzęsienie różnego rodzaju profesjonalnych noży do rzucania, noktowizorów, tłumików i celowników optycznych.
Problem niskiego poziomu trudności rozwiązuje w pewnym stopniu tryb stalkera, znacząco podnoszący komplikację rozgrywki. Bohater staje się dużo mniej wytrzymały, a z ekranu znika niemal cały interfejs. Ta druga modyfikacja sprawiła, że miałem całkiem spory problem w jednej z sekwencji QTE - na ekranie nie wyświetliła się podpowiedź, że należy cokolwiek wciskać. Nadal jednak nie jest zbyt trudno. Metodyczne podejście do potyczek pozwala bez większych przeszkód gromadzić zapasy. Nieco trudniej jest podczas potyczek z lokalną fauną, ale amunicji na pewno nie musimy oszczędzać.
„Amerykański pierwiastek znalazł jednak swoje miejsce w modelu strzelania. Jest więcej uproszczeń.”
Walka z ludźmi odbywa się o tyle sprawniej, że twórcy przygotowali nowy i ulepszony system skradania. Sprawne wykorzystanie uzbrojenia z tłumikiem i noży do rzucania pozwala niezauważenie przemykać za plecami wrogów według schematu: wkraczamy na teren wroga, chowamy się za skrzynką. Wysłuchujemy przydługiej rozmowy strażników, czekając aż przeciwnik rozejdzie się na pozycję, które szczęśliwym trafem pozwalają na ciche wyeliminowanie szybkim poderżnięciem gardła. Jeśli zostaniemy zauważeni, wracamy w cień i zakradamy się za plecy przeciwników, poszukujących nas we wszystkich złych miejscach.
Sztuczna inteligencja, choć także usprawniona, nadal nie radzi sobie najlepiej. Wrogowie potrafią przebiec centymetry obok nas i nic nie zauważyć. Czasem zapominają w ogóle strzelać. Mutantom zdarza się atakować jakieś wyimaginowane cele.
Dużo większą frajdę sprawia ciche wykańczanie wrogów, ale tylko do momentu. Po pierwszej wpadce radośnie wyciągałem karabin i wystrzeliwałem siły komunistów, nazistów i mutantów z pieśnią na ustach.
Fabuła kontynuuje wątki z poprzedniej części gry. Warto więc zapoznać się z Metro 2033 przed przystąpieniem do zabawy. Brakuje przypomnienia choćby najważniejszych rzeczy. Już na wstępie scenariusz rzuca nas wprost w miejsce, w którym zakończyła się poprzednia część. Ponownie wcielamy się w Artema, który dzięki wydarzeniom z dzieciństwa jest jedynym mieszkańcem metra zdolnym komunikować się bez uszczerbku na zdrowiu z tajemniczą rasą Cieni. Tematyka dość oklepana, z motywem winy, metafizycznymi rozważaniami na temat przyszłości ludzkości oraz wciśniętym na siłę wątkiem romansowym stanowi zgrabny ciąg przyczynowo-skutkowy, pozwalający jednak z zainteresowaniem podążać przed siebie.
Andriej Prochorow, dyrektor kreatywny produkcji stwierdził w jednym z wywiadów, że przy konstruowaniu poziomów firma inspirowała sie w dużej mierze Half-Life 2 - trzeba przyznać, że jest to zauważalne. Każdy etap stanowi zamkniętą całość. Dłuższą czy krótszą, czasem wybitnie liniową, a czasem z większą ilością zakamarków do sprawdzenia. Rozsądnie dawkowane są wolniejsze misje, oblężenia i piekielnie dynamiczne „stałe fragmenty gry”, z moim ulubionym napadem na pociąg na czele. Nawiązania do kultowej gry Valve można odkryć zresztą w innych misjach, choćby z samochodem i łodzią. Wszystko to jest bardzo inspirujące.
Pod względem graficznym, studio 4A Games dokonało czegoś niesamowitego. Jeśli jest to wprowadzenie do nowej generacji, to już nie mogę się doczekać. Nigdy jeszcze nie widziałem tak fenomenalnej gry świateł i cieni. Lokacje, choć na pewno wąskie i ograniczone, pełne są zakamarków i śmieci. Długo zapamiętam wspomniany już etap w pociągu, gdy biegnąc przez kolejne wagony obficie obdarowywałem przeciwników śrutem, podczas gdy co jakieś czas przez okna wdzierały się promienie światła. Równie dobrze prezentują się modele postaci i twarze. Kuleją nieco animacje, co rzuca się w oczy szczególnie w przerywnikach na silniku gry. Świetnie zastosowano także technologię PhysX w wersji pecetowej, która chyba po raz pierwszy działa bez większych problemów i nie powoduje spadków wydajności.
Kolejny raz udało się czarodziejom z 4A Games dostarczyć tytuł wybitnie klimatyczny, fenomenalny graficznie i wciągający pod względem rozgrywki. Metro: Last Light jest grą różnorodną i dużo lepiej zrealizowaną. W niczym nie ustępuje, a w wielu fragmentach przewyższa inne gry akcji, które koncentrują się na kampanii fabularnej dla jednego gracza. Szkoda jedynie zaledwie poprawnego scenariusza i drobnych błędów. Wszystko inne jesteśmy w stanie tej produkcji wybaczyć, ponieważ w ogólnym ujęciu Last Light oferuje fantastyczną zabawę.