Skip to main content

Michał Basta: Pięć najlepszych gier 2015 roku

Podgrzewanie, odgrzewanie.

W tym cyklu każdy z naszych autorów i dziennikarzy przedstawia pięć najlepszych gier mijającego roku. Zobacz poprzednią listę.

Wielkie produkcje wysokobudżetowe obok „odgrzewanych kotletów sprzed lat” - to pierwsze myśli, jakie przychodzą mi do głowy spoglądając na mijający rok.

Czasami pojęcia te stają się tożsame, czego najlepszym przykładem jest Fallout 4. New Vegas zapadł mi w pamięć znacznie bardziej - cięższym klimatem, fabułą oraz postaciami. W najnowszej odsłonie cyklu możliwość budowania osad nie jest w stanie ukryć zubożonego systemu wyborów moralnych czy niezbyt intuicyjnego interfejsu dialogów.

A pomimo tego przemierzam kolejne zakątki Wspólnoty, nieustannie nabijając licznik godzin spędzonych w grze. Może już bez tego dreszczyku emocji, co w pozycji Obsidianu, ale jednak z prawdziwą przyjemnością poznaję kolejne zakamarki postapokaliptycznego świata.

Pograć, ale jak?

Radości nie sposób było czerpać z nowego Batmana. Arkham Knight w wersji na PC okazał się po prostu produktem niedziałającym, a wydawanie kolejnych aktualizacji, które nic nie naprawiały, wyglądało nie tyle zabawnie, co po prostu nieprofesjonalnie. Szkoda, że duzi wydawcy w tak otwarty sposób ignorują pecetowych graczy.

W przerwach pomiędzy kolejnymi dużymi produkcjami bardzo lubię wrócić do starszych pozycji i pod tym względem „odgrzewane kotlety” często naprawdę mi smakują.

Niestety, obok gier miodnych, nie psujących się (podobnie jak ten żółty delikates), istnieją też produkcje, na których ząb czasu odcisnął swoje piętno. Tym bardziej cieszą wznowienia pokroju Homeworld Remastered. Nie dość, że strategia, których ostatnio jest jak na lekarstwo, to jeszcze w podrasowanej, pięknej oprawie graficznej i z ulepszonym interfejsem.

Podoba mi się także idea wznawiania klasycznych przygodówek sprzed lat, czego najlepszym przykładem jest Grim Fandango. Fajnie powrócić do produkcji, które pamięta się sprzed wielu wielu lat. Ma to swój niepowtarzalny urok.

Ale podobnego podejścia z odświeżaniem kompletnie nie rozumiem w przypadku tytułów trzymających się nadal bardzo dobrze (Heroes of Might & Magic III) albo takich, których premiera odbyła się stosunkowo niedawno (Darksiders II z 2012 roku).

Po cichu liczyłem bardzo mocno na jeszcze jeden tytuł - Armikrog - czyli nieoficjalnego następcę legendarnego The Neverhood. W tym przypadku otrzymaliśmy jednak niezbyt wciągającą i schematyczną przygodówkę, której daleko do pierwowzoru z 1996 roku.

Poniższa lista jest moim rankingiem pozycji, które w 2015 roku najbardziej utkwiły mi w pamięci i przy których po prostu świetnie się bawiłem.

1. Wiedźmin 3

Przede wszystkim autorom po raz kolejny udało się zarysować świetne postacie oraz zadania. W Wiedźminie 3 znów pojawiły się trudne i niejednoznaczne wybory moralne, od których twórcy innych gier fabularnych coraz częściej odchodzą. A przecież to jest właśnie element w tym gatunku najważniejszy, którego w takim Falloucie 4 zwyczajnie brakuje.

Oczywiście, w tytule Bethesdy gracz ma możliwość opowiedzenia się po jednej z kilku stron, ale odbywa się to bez emocji. Natomiast w Wiedźminie czuć brzemię niemal każdej podejmowanej przez gracza decyzji, za którą często stoją autentyczne radości lub dramaty.

Nic nie jest tutaj czarno-białe ani takie, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Czasami odnosimy wrażenie, że podejmując dany wybór postępujemy dobrze, jak na szlachetnego bohatera powstało.

Tymczasem już po chwili z niedowierzaniem patrzymy, jaką tragedię wywołaliśmy wirtualnymi rękami Geralta. Twórcy specjalnie i nieszablonowo igrają z graczem, żeby ostatecznie go zaskoczyć, i najczęściej udaje im się to rewelacyjnie.

Efekt nie byłby tak dobry, gdyby nie mięsiste, przepełnione różnymi odwołaniami i humorem dialogi. Na każdym kroku twórcy puszczają do nas oko - czasem w sprawach przyziemnych, innym razem odwołując się do polskich zwyczajów i kultury.

Pani Twardowska w świecie wiedźmińskim? W wydaniu CD Projektu zawsze i o każdej porze. Ba, autorzy żartują nawet z samych siebie, a słynny poborca podatkowy przebił chyba dotychczasowy klasyk, czyli świnki w mennicy w Settlers 3.

2. Pillars of Eternity

Duchowy następca klasycznych gier fabularnych był oczekiwany od wielu lat i zdecydowanie spełnił pokładane w nim nadzieje. Chociaż na pierwszy rzut oka zarówno fabuła, jak i świat przypominają standardowe fantasy, to mnogość przygotowanych lokacji, postaci oraz dostępnych wyborów sprawiają, że w grę wkręcamy się mocno od samego początku.

Pillars of Eternity nie jest tytułem tak „przyjaznym”, jak Wiedźmin 3. Już sam proces tworzenia postaci wymaga poświęcenia sporej ilości uwagi i czasu. Gra ogromnym i wytrzymałym barbarzyńcą skupiającym się głównie na rozwiązaniach siłowych przebiega zupełnie inaczej, niż prowadzenie wątłego łotrzyka, którego głównymi atutami są możliwości cichego poruszania się, otwieranie zamków czy wyprowadzanie zabójczych ciosów z ukrycia.

Podobnie, jak w serii Baldur's Gate świetnie wykreowano napotkane postacie, a zwłaszcza towarzyszy, mogących dołączyć do głównego bohatera. Ich bliskość nie ogranicza się do pomocy w starciach, ale stanowi też rozbudowane wątki poboczne. Wspólne podróżowanie sprzyja częstym rozmowom, w trakcie których możesz poznać sekrety swoich kompanów, a nierzadko pomóc im w rozwiązaniu kłopotów z przeszłości.

W pamięci na długo zapadają lokacje - niby standardowe, ale z niepowtarzalnym sznytem nadającym unikatowy charakter. Już w pierwszej napotkanej wiosce odnajdujemy na samym środku nietypowe drzewo, mające ukazać potęgę władcy.

I rzeczywiście wywołuje spore wrażenie, podobnie jak cała intryga związana ze wspomnianym tyranem. Jeśli dodać do tego umiejętnie przeniesienie klasycznej mechaniki oraz bardzo rozbudowanych dialogów, to fani gier fabularnych z dawnych czasów poczują się, jak w domu. Dla nowych graczy może to być z kolei początek odkrywania dwuwymiarowych produkcji, których powoli odchodzą w zapomnienie.

3. Dying Light

Produkcja rodzimego Techlandu była dla mnie zupełnym zaskoczeniem mijającego roku. Przed premierą w ogóle się tym tytułem nie interesowałem. Pomimo dobrych ocen pierwowzór, czyli Dead Island, nie wydawał mi się niczym interesującym. Możliwość modyfikowania broni i rozwinięty system walki, to było dla mnie za mało, jeśli chodzi o produkcję z zombie w roli głównej.

W serii brakowało mi przede wszystkim poczucia autentycznego zagrożenia i beznadziejności sytuacji, którą tak umiejętnie kreował w filmach George Romero.

Tymczasem Dying Light od razu przykuł mnie do ekranu gęstą atmosferą i wciągającą fabułą. Nie jest to może historia porywająca, ale sprawnie prowadzona narracja powoduje, że cały czas przemy do przodu i chcemy więcej.

Tego więcej na pewno nie brakuje, ponieważ autorzy stworzyli sporych rozmiarów miasto, po którym możemy dowolnie się poruszać. Pomaga w tym system parkouru, umożliwiający sprawne wskakiwanie na dachy, przeskakiwanie z balkonu na balkon czy wbieganie na niektóre ściany.

Jest to nie tylko fajna zabawka, ale często jedyny oręż. Dotyczy to zwłaszcza nocy, w trakcie której na mapie pojawiają się znacznie szybsze i agresywniejsze potwory, zdolne rozprawić się z nami w parę chwil. W takich przypadkach często jest lepiej uciekać niż stawać do otwartej walki.

Jeśli dodać do tego całą masę zadań dodatkowych i świetny klimat odciętego od świata miasta, w którym ludzie walczą o przetrwanie, to otrzymujemy rewelacyjną pozycję. A byłem już pewny, że dawno zbrzydły mi produkcje z żywymi trupami.

4. Broforce

W prostocie siła! Chciałoby się rzec po pierwszym obcowaniu z Broforce, a potem po każdej kolejnej rozgrywce. Produkcja studia Free Lives stanowi idealną odskocznię od cięższych tytułów. Czasami łapię się na tym, że w dzisiejszych grach poświęca się często godzinę, dwie lub jeszcze więcej czasu na zrozumienie zasad i mechaniki.

Tymczasem Broforce przypomniał mi stare czasy, kiedy do Pegasusa wkładało się kartridż z tysiącem gier i już po kilku sekundach człowiek wiedział, co ma robić w takim Mario czy Contrze. W tym przypadku jest podobnie - wybieramy bohatera, lądujemy na mapie i dokonujemy totalnej destrukcji przeciwników oraz otoczenia. Szybko i przyjemnie.

Ale też stosunkowo trudno. Podobnie, jak w przypadku klasycznych platformówek z dawnych czasów dysponujemy tylko jednym życiem, po którym musimy wybrać innego bohatera. Ci z kolei dysponują różnymi umiejętnościami. Jest więc dynamicznie i wciągająco, ale gra wymaga momentami sporego skupienia.

Niewątpliwym atutem Broforce jest humor. Przerysowani herosi to odpowiedniki najpopularniejszych bohaterów pokroju Rambo, Strażnika Teksasu czy Conana. Co ciekawe, z powodu braku wykorzystania licencji każdy z nich otrzymał imię z dodanym wyrazem „Bro”. Mamy więc agenta „Double Bro Seven” oraz „Brobocopa”.

Co do rozgrywki, to trzeba ją spróbować samemu. A jeszcze lepiej w trybie kooperacji, gdzie zabawa dopiero rozwija skrzydła i może wciągnąć na o wiele dłuższy czas, niż niektóre pozycje z milionowymi budżetami.

5. Wolfenstein: The Old Blood

Słabość do serii Wolfenstein mam od czasów pierwszej trójwymiarowej części, powstałej w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku. Latka lecą, ale radość z pacyfikowania nazistów nadal pozostaje ta sama. Wprawdzie bardziej odpowiadały mi rozwiązania z okresu II wojny światowej, ale wiadomo, że trzeba iść z duchem czasu, stąd stworzenie alternatywnej historii, w której to naziści zaczynają panować nad światem.

Zamiana wojskowych mundurów na futurystyczne pancerze oraz wprowadzenie broni rodem z science-fiction, początkowo mnie odrzucało. Z czasem przekonałem się jednak do nowej formuły i przy podstawowej części gry spędziłem kilka miłych wieczorów.

W przypadku samodzielnego The Old Blood otrzymałem dokładnie, to czego oczekiwałem. Nowe misje, bronie i przeciwników. Nie spodziewałem się żadnej rewolucji, tylko zwyczajnego poszerzenia podstawowej wersji i właśnie to zaoferowali autorzy. Szkoda tylko, że pomimo dużej dozy wciągającej i nieskrępowanej akcji, dodatek tak szybko się kończy.

Zobacz także