Moja kupka wstydu. 10 kultowych gier, które mnie ominęły
Tak wyszło.
FELIETON | Pisanie o grach zobowiązuje do tego, by być na bieżąco z najnowszymi tytułami, ale i orientować się w hitach minionych generacji. Gdy więc tylko nie gram w jakiś tytuł z afisza, to staram się nadrabiać lub odświeżać klasyki. Jest jednak kilka kultowych produkcji, w które nigdy nie miałem okazji zagrać i do których z jakiegoś powodu nie potrafię już wrócić.
Listę przygotowałem na podstawie rankingów i zestawień „najważniejszych gier w historii”, wybierając spośród nich te, które świadomie omijałem lub w które nie miałem nigdy okazji zagrać. Wciąż jednak wierzę, że znajdę w sobie siłę i motywację, by części z nich dać kiedyś szansę. Może teraz, dzięki tej liście, okaże się to łatwiejsze.
Heroes of Might and Magic III
Zacznę z wysokiego C i przyznam się, że nigdy nie grałem w legendarne „hirołsy” - tytuł, który wśród polskich graczy obrósł kultem i nadal jest niezwykle popularny w kraju nad Wisłą. W młodości widziałem grę u kolegi, sam jednak nie spędziłem z tytułem ani chwili. Grałem za to w drugą odsłonę cyklu i ta nieszczególnie przypadła mi do gustu, co prawdopodobnie było powodem, dla którego nie zainteresowałem się później „trójką”. Dziś natomiast przed spróbowaniem hamuje mnie jej kultowy status - czuję, jakbym musiał do HoMM3 podejść z jakąś szczególną, nabożną wręcz ostrożnością i uwagą. A ja chciałbym po prostu w nią zagrać.
Seria Metal Gear Solid
Chociaż jestem fanem skradanek, to Metal Gear Solid nigdy nie pojawił się na moim radarze. Gdy byłem nastolatkiem, prawdę mówiąc o serii w ogóle nie słyszałem. Nie przypominam sobie, by ktoś „na osiedlu” kiedykolwiek o niej wspominał, a gra z całą pewnością nie krążyła w podziemnym obiegu. Jakiś czas temu miałem w planach zagranie w ostatnią odsłonę serii, The Phantom Pain, ale resztki motywacji straciłem po spędzeniu paru godzin w Death Stranding - innej grze Hideo Kojimy, która wyjątkowo zniechęciła mnie do jego twórczości.
Seria The Legend of Zelda
Ta pozycja nie do końca pasuje do kryteriów listy, bo przed miesiącem udało mi się wreszcie zagrać w The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Ale przez wiele lat, z racji nieposiadania żadnej konsoli Nintendo, nie miałem możliwości poznania przygód Linka. W końcu sprawiłem sobie jednak własny egzemplarz Switcha i od razu usiadłem do Zeldy. Niestety, tak jak się obawiałem, specyfika japońskich gier od początku była dla mnie barierą. Nigdy nie byłem miłośnikiem tego rodzaju estetyki i pomimo szczerych chęci, po kilkunastu godzinach zmuszania się do zabawy musiałem dać za wygraną.
World of Warcraft
Nigdy nie ciągnęło mnie do gier MMO-RPG, choć w ostatnim roku dałem szansę kilku przedstawicielom gatunku: The Elder Scrolls Online, Black Desert i New World. Zgodnie z przypuszczeniami, żaden nie przypadł mi do gustu. Wyjątkiem był Fallout 76, w którym spędziłem setki godzin, jednak w tej produkcji zupełnie ignorowałem mechaniki MMO, bawiąc się tak, jak w kolejnej singlowej odsłonie serii - i to wcale nie najgorzej. Poza niechęcią do gatunku, od WoW-a odrzuca mnie też to, że dwadzieścia lat po premierze próg wejścia dla nowicjusza może być już ekstremalnie wysoki.
Grim Fandango
Chociaż wychowałem się na przygodówkach studia LucasArts, to o Grim Fandango usłyszałem wiele lat później, bo dopiero przy okazji wydania odświeżonej wersji z 2015 roku. Gdybym zobaczył ją wcześniej, najpewniej spędziłbym z nią wiele niezapomnianych godzin. Ale od czasu dzieciństwa moje gusta growe silnie ewoluowały i zupełnie nie czuję już zainteresowania kreskówkowymi produkcjami (szczególnie tymi, które powstały we wczesnej technologii 3D). Nawet Psychonauts 2, na które czekałem z wypiekami na twarzy, ostatecznie nie zdołało we mnie rozpalić sentymentu.
Demon’s Souls
Powiem otwarcie: nie mam za grosz talentu do gier typu souls. Próbowałem sił w Nioh, Mortal Shell, Dark Souls 2 oraz Elden Ring, ale „zabawa” za każdym razem kończyła się eksplozją frustracji. Jak bardzo nie chciałbym więc poznać ojca gatunku, czyli kultowego Demon’s Souls, wiem, że nie podołam wyzwaniu. Zwłaszcza że z upływem lat mój refleks zdaje się być coraz słabszy, więc gry wymagające ekstremalnej precyzji oraz zręczności sprawiają mi coraz więcej trudności.
Seria Final Fantasy
Jak już wyżej wspominałem, na ogół odrzuca mnie specyficzny charakter japońskich produkcji. Z jakiegoś powodu jednak seria Final Fantasy wyjątkowo mnie interesuje. Pomimo zmęczenia sandboxami kusi mnie perspektywa kolejnego wielkiego, otwartego świata, w którym fikcja naukowa łączy się z wątkami fantasy - lubię to połączenie i rzadko mnie ono zawodzi. Przeraża mnie jednak liczba wydanych odsłon serii (15 części głównych oraz kilkanaście spin-offów) i mimo że każda opowiada odrębną historię, wiem, że gdybym nie przechodził ich kolejno od początku, czułbym, że tracę coś ważnego i nie doświadczam gry w pełni.
Seria Soulcalibur
Bijatyki to nie moja bajka, ale przyznam, że odkąd w grze Soulcalibur VI zagościł sam Geralt z Rivii, to tytuł znalazł się na mojej długiej liście „gier do sprawdzenia”. Jako że jest to jednak jedyny element tej produkcji, który mnie do niej zachęca, to pozycja Soulcalibur wciąż spada. Nie mówię jednak grze stanowczego „nie” i chcę wierzyć, że kiedyś, może w kolejnym sezonie ogórkowym, użyję ponownie wiedźmińskich mieczy - srebrnego na potwory, a żelaznego na ludzi.
Seria Myst
Gry z serii Myst od długiego czasu znajdowały się na moim radarze, jednak ubiegła je produkcja o tytule Obduction, o której wiedziałem tylko, że przenosi nas do tajemniczego świata pełnego złożonych łamigłówek. Jako fan Talos Principle i The Witness musiałem więc zagrać i w tę pozycję. Jednak Obduction odrzuciło mnie zarówno sposobem opowiada historii, jak i stylem łamigłówek, które zmuszają do nudnych, żmudnych wędrówek i wymagają spostrzegawczości na poziomie zawodowego „pixel huntera”. Gdy więc dowiedziałem się, że gra jest „duchowym spadkobiercą serii Myst”, moja lista z marszu skróciła się o kilka pozycji.
Seria Max Payne
Pamiętam, jak przyglądałem się grze Max Payne 2 znad ramienia kolegi. Filmowy najazd kamery, spowolnione tempo, grafika nieodróżnialna od rzeczywistości - tak przynajmniej mi się wtedy zdawało. Niestety, nie miałem wówczas dość dobrego komputera, by zagrać w ten tytuł. A gdy już taki zdobyłem, dwie pierwsze części Maxa Payne'a zdążyły wyraźnie się zestarzeć. Nie chciałem też grać w „trójkę”, nie znając kontekstu. Na całe szczęście, jakiś czas temu studio Remedy rozpoczęło prace nad remake'iem. Tym razem zagram na premierę!
Dlaczego warto sięgnąć po „Legendy gier wideo”?
Dzięki książce poznasz największych twórców gier wideo w historii, a przy okazji dowiesz się, jak wielki był ich wpływ na wszystkie kolejne gry, również dzisiejsze hity, w które grasz na co dzień.
Kto pierwszy poruszył postacią na ekranie, jak narodziły się komputerowe RPG-i, dlaczego grom tak blisko do filmów, kto wymyślił otwarte światy, jak narodziły się strzelanki czy wreszcie, który znany twórca poleciał w kosmos jako drugi cywil w historii.