Najgorsze filmowe adaptacje gier wideo
Parszywa siódemka.
Kinowe adaptacje gier to bardzo trudny i nieco niewdzięczny temat. Usunięcie elementu interakcji nie zawsze kończy się sukcesem, a wręcz przeciwnie - bardzo często okazuje się drogą ku spektakularnej porażce.
Poruszając temat nieudanych adaptacji gier wideo nie sposób nie wspomnieć o fantastycznych produkcjach, z których słynie Uwe Boll, ale umieszczanie ich na liście byłoby pójściem na łatwiznę - tym razem zostały więc pominięte.
Z jednej strony, na filmy tego kalibru szkoda marnować czas, z drugiej - są one na swój sposób zabawne i niektóre z nich potrafią dostarczyć rozrywki. Pamiętajcie jednak, że każdy z nich oglądacie na własną odpowiedzialność.
Super Mario Bros.
Już sam pomysł nakręcenia filmu na podstawie gry o wąsatym hydrauliku wydaje się być karkołomnym przedsięwzięciem. Fabuła gry ogranicza się do ratowania księżniczki, a dialogi najzwyczajniej w świecie nie istnieją. Efekt końcowy nie mógł być zatem dziełem dobrym, choć z perspektywy czasu można go zaliczyć do filmów na swój sposób kultowych.
Dwóch dobrze znanych nam hydraulików przenosi się do innego wymiaru, gdzie rasa ludzka wyewoluowała z dinozaurów. Bohaterowie muszą uratować swoją koleżankę, która okazuje się być w odwiedzanym wymiarze dawno zaginioną księżniczką.
Absurdalna fabuła, średniej jakości gra aktorska (pomimo zatrudnienia kilku znanych aktorów) i nieudana próba rozwinięcia uniwersum znanego z gry przełożyły się na film, który delikatnie mówiąc „nie powala”.
Nawet sam Bob Hoskins swego czasu zdradził, że zagranie w Super Mario Bros. było „najgorszą rzeczą jaką kiedykolwiek zrobił”.
Street Fighter
Gry z gatunku bijatyk mogą wydawać się kiepskim materiałem na bazę dobrego filmu fabularnego, ale w 1995 roku Mortal Kombat udowodnił, że wyciągając najważniejsze i najciekawsze cechy gry można nakręcić całkiem dobrą produkcję.
Niestety, zasada ta nie dotyczy Street Fightera, który ukazał się rok wcześniej. Zamiast stać się adaptacją czy nawet interpretacją historii postaci stworzonych przez Capcom, jest co najwyżej parodią, z gatunku tych gorszych.
Fabuła opiera się na przedstawieniu konfliktu rozdzierającego fikcyjne miasto Shadaloo, w którym jedną stroną jest armia szalonego M. Bisona, a drugą wielonarodowe siły koalicyjne dowodzone przez półkownika Guile'a. Mamy więc do czynienia z najbardziej sztampową historią jaką można wymyślić, w której w mniej lub bardziej komiczny sposób przedstawiane są kolejne postacie.
To połączenie absurdalnej historii, przerysowanych bohaterów, fatalnego humoru i na siłę odtwarzanych kostiumów daje film, który najlepiej omijać szerokim łukiem. Nie jest go w stanie uratować nawet Jean-Claude Van Damme, który ewidentnie nie traktuje tej roli zbyt poważnie.
Obejrzenie produkcji może być podyktowane wyłącznie chęcią przekonania się jak bardzo zły obraz można nakręcić. Nawet jeśli fundamentem jest tak uznana seria gier wideo.
Street Fighter: Legend of Chun Li
Ponowna próba stworzenia ekranizacji na podstawie serii od Capcomu zakończyła się jeszcze większym fiaskiem. Zakładając, że wspomniany wyżej Street Fighter jest filmem kiepskim, druga produkcja oparta na motywach tego cyklu to coś, co nigdy nie powinno było powstać.
W Legendzie Chun-Li jeden oklepany motyw goni kolejny - porwany ojciec, tajemniczy zwój z wiadomością czy umierająca matka. Nie mogło również zabraknąć „złej organizacji”, odpowiedzialnej za porwanie ojca bohaterki. Po drodze znalazło się także miejsce dla obowiązkowego, tajemniczego mistrza wschodnich sztuk walki...
Choć Kristin Kreuk może cieszyć oko, a obsada jest dość trafnie dobrana pod kątem wizualnym (może z pominięciem Chrisa Kleina w roli Charliego Nasha), to grę aktorską ciężko nazwać dobrą.
Sceny walk, które powinny być w przypadku takiej produkcji dopięte na ostatni guzik, są nudne, mało widowiskowe i zdecydowanie przeładowane efektami specjalnymi.
Mortal Kombat: Annihilation
Pierwsza odsłona filmu poruszającego temat Turnieju Smoka została bardzo ciepło przyjęta przez fanów. Idąc więc za ciosem, przygotowano kontynuację w postaci Annihilation.
W trakcie prac nad scenariuszem najwyraźniej przyjęto zasadę, że w dziele należy upchnąć jeszcze więcej postaci, jeszcze więcej dobrze znanych konfliktów i - przede wszystkim - jak najwięcej scen walki. Być może brzmi to jak przepis na idealny film na podstawie bijatyki, lecz w rzeczywistości rezultat jest od tego ideału bardzo odległy.
Sceny walki często są mocno przekombinowane, a przedstawione postacie wyjątkowo nijakie, gdyż ich natłok nie pozwala na poświęcenie każdemu wystarczająco dużo czasu ekranowego.
Przedstawiona historia także nie zaskakuje - zły cesarz Shao Kahn otwiera portal łączący Outworld i Earthrealm, a powrót królowej Sindel sprawia, że Liu Kang i reszta wojowników ma tylko sześć dni, aby zapobiec połączeniu obu światów. Bardzo szybko fabuła staje się zagmatwana i ucieka na drugi plan za sprawą zbyt wielu bohaterów.
Czarę goryczy przelewają efekty specjalne, które nawet w 1997 roku wyglądały po prostu tandetnie.
DOA: Dead or Alive
Produkcja ta bardzo dosłownie przedstawia grę, na motywach której jest oparta. Nie pokuszono się o rozbudowanie uniwersum czy napisanie ciekawego scenariusza - ot, grupa młodych adeptów sztuk walki bierze udział w turnieju odbywającym się na odosobnionej wyspie. Zwycięzca wróci do domu z 10 mln. dolarów w kieszeni.
DOA: Dead or Alive to film, w którym jeden pojedynek zawodników goni kolejny, a wszelkie sceny pomiędzy nimi tylko obnażają kiepską grę aktorów. Same walki również rozczarowują, zarówno tempem, jak i choreografią.
Kwintesencją kiczu, którym wręcz ocieka film, są specjalne okulary, dzięki którym Eric Roberts - wcielający się w Victora Donovana - jest w stanie w czasie rzeczywistym analizować styl walki przeciwnika i skutecznie blokować ciosy. Nie istnieją żadne racjonalne argumenty, którymi można poprzeć chęć obejrzenia tego dzieła.
Hitman: Agent 47
Wyprodukowany w 2007 roku Hitman, w którym główną rolę grał Timothy Olyphant, nie był najgorszym filmem. Nie sposób jednak w ten sam sposób określić drugiej próby przeniesienia przygód słynnego zabójcy na duży ekran.
Agent 47 to zimny, doskonale wyszkolony, pozbawiony wszelkich emocji zabójca, który w tej odsłonie zajmuje się poszukiwaniem... swojego stwórcy i ochroną jego córki, co czyni z agenta osobą niemalże sentymentalną i opiekuńczą.
Postać zabójcy kojarzy się głównie z cichymi, wyrafinowanymi zabójstwami, które zawsze poprzedza rozpoznanie terenu i działanie z ukrycia. W przypadku tej produkcji filmowej mamy do czynienia z kompletnym przeciwieństwem - łysy zabójca w czerwonym krawacie jest podręcznikowym bohaterem kina akcji.
Zamiast misternego planowania mamy atak frontalny, zamiast cichych zabójstw - masową eliminację całych zastępów najemników. Jeśli dołożymy do tego pościgi samochodowe i otwarte walki na ulicach miasta, rezultatem będzie przeciętny film akcji, któremu jednak do sensownej adaptacji Hitmana daleko.
Double Dragon
W historii kinematografii pojawiły się filmy, których jakość wyjątkowo ciężko opisać, gdyż trudno znaleźć adekwatne słowa. Jedną z takich produkcji jest właśnie zamykający tę listę Double Dragon.
W przypadku gry fabuła była prosta - dwóch braci wyrusza na ratunek Marian, miłości jednego z nich. W filmie jednak starano się na siłę rozbudować tę warstwę dodając mistyczny medalion, który rzekomo miał dbać o równowagę między siłami dobra i zła, a na straży jednej z jego połówek mają stać właśnie wspomniani bracia Lee. Druga połówka natomiast jest w posiadaniu niejakiego Shuko, szefa gangu wykolejeńców.
Fatalne sceny walki, kiczowaty humor, fatalne efekty specjalne i gra aktorska jedynie dopełniają tego groteskowego obrazu, którego najlepszą reprezentacją jest postać Abobo.
Można próbować znaleźć jakieś drobne pozytywy, ale każda z takich prób jest z góry skazana na porażkę. W skrócie - omijajcie jak najszerszym łukiem.