Nie ma gier zbyt trudnych
Są tylko problemy z naszym charakterem.
Mój dobry znajomy potrafi w trakcie swojego casualowego streamu przejść większą część Bloodborne niż ja byłem w stanie pokonać kiedykolwiek do tej pory. Lata temu poświęciłem trochę czasu na odkrywanie Dark Souls, a i tak nie wiem nic o grze. Nie jest jednak trudno traktować gry From Software jako synonim trudności.
Jako posiadacz PS4, PS3 i pewnej martwej już w zasadzie platformy przenośnej, polubiłem zdobywanie niełatwych trofeów. Do tego stopnia, że w wybranych grach dążę do uzyskania platyny - najlepszego sposobu na podsumowanie swoich wyczynów. Mój wniosek jest taki, że często to my - nie gra - jesteśmy głównym problemem.
Weźmy za przykład serię Dragon Age. W przypadku pierwszej części platyna przyszła naturalnie, gdy przechodziłem grę po raz trzeci i odkrywałem każdy niezbadany dotąd zakątek. Dragon Age 2 był problematyczny jedynie ze względu na zabugowane trofeum dotyczące surowców, które silnik gry zliczał nieprawidłowo przez jedno z DLC. Mimo trudności i tu wpadła platyna.
Różnicą między dwiema pierwszymi częściami serii Dragon Age a Inkwizycją jest pewna mała część składowa platynowego trofeum - osiągnięcie za przejście gry na najwyższym poziomie, Koszmarze. O ile mogę bawić się w „znajdźki”, bić rekordy czasowe, wykonywać bezbłędnie wyzwania, o tyle zawsze odrzuca mnie przymus zmagania się z maksymalnym stopniem trudności.
Traktuję siebie jako prawdziwego konsolowca. Zmieniłem się w niego po zakupie Xboksa 360. Wcześniej byłem - bez wątpienia - zatwardziałym pececiarzem. Konsole zmieniły optykę. Nie gram już w FPS-y wyczynowo, nie muszę mieć zabójczej precyzji. Zacząłem inaczej traktować gry - jako formę relaksu, do którego przecież służą. W związku z tym nie wyobrażam sobie przejścia niektórych odsłon Call of Duty na poziomie Weterana.
Z opisanymi przeze mnie podejściami wiążą się dwa ciekawe zjawiska analizowane w psychologii. Pierwsze z nich to samospełniająca się przepowiednia. Występuje ona wtedy, gdy z góry zakładamy, że coś się nie powiedzie. Nasze podejście do sprawy wpływa na jej końcowy rezultat, nawet jeśli faktyczne szanse są zgoła inne. Nie ulega wątpliwości, że moje podejście do Bloodborne jest wynikiem określonego myślenia i nastawienia. Dopóki go nie zmienię, prawdopodobnie ograniczę się do oglądania streamów.
Drugie zjawisko wiąże się z moim stwierdzeniem dotyczącym Call of Duty. Chodzi o tak zwaną obronę samooceny, czyli podejście, w którym nie podejmujemy prób, unikając ryzyka, że coś ukaże nasze słabości. Jeżeli wiem, że The Last of Us przerośnie mnie na najwyższym poziomie trudności - głównie przez wymagany czas i potencjalny poziom frustracji - szanse na to, że zagram właśnie na nim są bliskie zeru. Nawet jeśli wiem, że wymagałoby to tylko cierpliwości, a potencjalna satysfakcja z ukończenia byłaby nagrodą samą w sobie.
Wracając do Dragon Age: Inkwizycja, już od kilku tygodni mogę określić się mianem posiadacza trzeciej platyny w serii studia BioWare. Dużo czasu minęło, nim w ogóle przełamałem się i przysiadłem do gry na Koszmarze. I wiecie co? Było to jedno z najciekawszych doświadczeń, z jakimi zetknąłem się w grach wideo. Pozwoliło mi sprawdzić moją znajomość mechaniki, wymagało zmiany myślenia, a przede wszystkim pozwoliło obcować z kochanym przeze mnie uniwersum przez kolejne kilkadziesiąt godzin.
Czy było trudno? W żadnym stopniu nie tak bardzo, jakbym się tego spodziewał jeszcze przed właściwym podejściem. Z perspektywy czasu mogłem wziąć za przykład Deus Ex: Bunt Ludzkości, które ukończyłem na najwyższym poziomie trudności. Bez zabijania kogokolwiek (poza tragicznymi/kultowymi już bossami). Bez wywoływania alarmów. Gdybym wtedy pomyślał, że gra jest zbyt trudna i/lub czasochłonna, pewnie dziś nie miałbym tak ciekawych wspomnień.
Nie oszukuję się. Raczej na pewno nie przejdę Bloodborne od ręki. Podobnie jak nie wezmę się za kilka innych gier, które wymagają ode mnie porządnej inwestycji czasowej. Ale warto pamiętać, że największe trudności siedzą w naszych głowach. Czas zdjąć soczewki z napisem „You died”.