Skip to main content

Przebudzenie Mocy - nie tylko recenzja, czyli jak reaktywowano Gwiezdne Wojny

Stare kontra nowe.

Można potraktować Przebudzenie Mocy jak zwykłą premierę kinową. Warto jednak już na wstępie pamiętać, że jest to początek istnej lawiny, która przełoży się nie tylko na filmy, książki czy gadżety, ale i na gry wideo.

Uwaga: kolejne akapity niniejszej recenzji będą zawierać informacje dotyczące fabuły Gwiezdnych Wojen: Przebudzenia Mocy. Jeżeli zastanawiacie się, czy warto iść do kina, odpowiadamy od razu: tak, koniecznie. Zróbcie sobie tę przysługę i wybierzcie się na seans, dzięki czemu weźmiecie udział w jednym z największych popkulturalnych wydarzeń ostatnich dekad.

Kilka lat temu Disney uzyskał prawa do marki „Gwiezdne Wojny”, co szybko podzieliło jej miłośników na dwa bardzo skrajne obozy. Ostatecznie jednak wszyscy zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądał pierwszy nowy film, wchodzący do kin przeszło dziesięć lat po poprzednim. Udało się, choć nie bez pewnych małych potknięć.

Jesteśmy w domu

Przebudzenie Mocy dobrze obrazuje scena znana z trailerów, w której to Han Solo po latach wchodzi na pokład Sokoła Millennium. „Jesteśmy w domu” - można powiedzieć, a Epizod VII operuje bardzo znanymi motywami, niejako przepisując fabułę Nowej Nadziei i opowiadając ją jeszcze raz.

Oficjalny zwiastun Przebudzenia MocyZobacz na YouTube

Młoda osoba tkwiąca na pustynnej planecie? Jest. Broń zdolna do niszczenia całych światów? Jest. Czarny charakter i jego armia polujący na plany ukryte w droidzie? Są. Takich motywów jest dużo, chwilami może nawet za dużo, ale po seansie warto chwilę ochłonąć i przemyśleć, co dokładnie zrobił J.J. Abrams.

Bazując na kultowych wątkach, dodając co nieco od siebie, reaktywował uniwersum, które w dawnych rękach mogłoby dalej pozostawać w formie mniej lub bardziej udanych książek dla nastolatków.

Stare kontra nowe to nie tylko zderzenie frakcji w Galaktyce, ale i symboliczne przekazanie pałeczki przez aktorów, których znamy ze Starej Trylogii. Prym wiedzie tu Harrison Ford, ponieważ postać Hana Solo dominuje ekran, jeżeli chodzi o starą ekipę.

Niesamowite wrażenie robi to, jaką historię ma za sobą ten szmugler - od łajdaka, który rozkochał w sobie księżniczkę, po ojca, którego potomek przeszedł na Ciemną Stronę Mocy. Film aż tryska od humorystycznych scen z udziałem Solo, który łatwo nawiązuje więź z nowymi postaciami.

Chewbacca i Solo jak zwykle tworzą na ekranie znakomity duet

Pojawiły się z kolei zarzuty, że słabo wypadła Carrie Fisher. Jej rola może nie wiedzie prymu, ale przeczytajcie biografię aktorki, by docenić, że dołączyła do starej gwardii.

Tymczasem w nowym epizodzie Luke Skywalker, grany oczywiście przez Marka Hamilla, jest w zasadzie nieobecny, a jego zniknięcie stanowi oś filmu - to poszukiwania ostatniego Jedi (a dla niektórych nawet potwierdzenia, czy w ogóle istniał) napędzają akcję i nakreślają bohaterom cel, niezależnie od tego, czy jest to przechwycenie droida, czy też wybranie się do świątyni przerobionej na bar.

Magia Gwiezdnych Wojen

Można nie zgadzać się z tym, że Disney zdecydował się zresetować kanon i poza sześcioma filmami i serialem animowanym określić wszystko inne jako „Legendy”. Można też być miłośnikiem Mary Jade, trylogii Timothy'ego Zahna czy serii komiksowych, które pokazały starcie Darth Maula z Vaderem.

Ostatecznie jednak tzw. Expanded Universe doprowadziło do narodzin wielu dziwolągów i niepotrzebnie zaśmieciło uniwersum. Świeży start był potrzebny, zarówno dla nowych widzów, którzy dopiero będą mogli rozkochać się w Gwiezdnych Wojnach, jak i dla wszystkich tych, którzy mimo starań nie nadążyli za powieściami, komiksami, grami wideo i innymi tworami.

Najwyższy Porządek tylko pozornie jest kalką Imperium

Przeszło dwie godziny, które spędzamy w kinie, mijają błyskawicznie, a całość ostatecznie pozostawia niedosyt. W dwóch smakach, można powiedzieć.

Ten pierwszy, pozytywny, to przepełnienie magią Gwiezdnych Wojen, którą J.J. Ambrams niewątpliwie rozumie i z pełną premedytacją przywrócił na ekrany. Drugi smak jest nieco gorzki - akcja pędzi mocno, stare motywy zderzają się z nowymi, świeże wątki mnożą się, i o ile powstaje wiele zdrowych pytań, jest też kilka niepotrzebnych niedopowiedzeń.

Chodzi chociażby o status Galaktyki. Jak wygląda Nowa Republika? Niby istnieje, ale nie wiemy o niej nic, mimo że w pewnym momencie obserwujemy katastrofę dosięgającą jej planety. Jak w takiej sytuacji powinien czuć się widz? Trudno tu o emocje, skoro brakuje elementarnych informacji. Oczywiście, w Nowej Nadziei podobnie było z planetą Alderaan, ale w 1977 roku nie mieliśmy wcześniejszych filmów, a tym bardziej określonego statusu świata, który został zmieniony.

Nowi bohaterowie są jakby usprawiedliwieniem dla tej niewiedzy. Rey jest bystra i utalentowana, ale żyła w odosobnieniu i nie wie za wiele o świecie. Finn, dezerter z armii Najwyższego Porządku, nie orientuje się w świecie Nowej Republiki, a tym bardziej w działaniu Ruchu Oporu.

Czuć chemię, tak między postaciami, jak i w oparach po wybuchach...

Dla nich, ale i dla wielu innych postaci Moc to wątpliwa materia, Luke Skywalker to legenda, a o dziwo pierwszym, który z pełną powagą potwierdza ich istnienie jest Han Solo.

Aktorzy wcielający się w głównych bohaterów (Daisy Ridley, John Boyega, Oscar Isaac) doskonale wpasowują się w nową, wielką przygodę. Jest w niej humor, są żarty sytuacyjne bazujące na poprzednich filmach, ale są i trudniejsze motywy.

Rozdarty Mocą

Zdecydowanie najbardziej mieszane uczucia widzowie mają względem Adama Drivera, który wcielił się w Kylo Rena. Osobiście, bardzo spodobała mi się ta rola - nie jest to kolejny mistrz Ciemnej Strony Mocy, zabijający wzrokiem. Choć Kylo chce być kimś takim. Driver dobrze pokazał chłopaka, który - targany emocjami - czasami nie potrafi zapanować nad rozchwianiem psychicznym.

Zmienia to też strukturę „złej armii”. O ile Darth Vader był traktowany jako relikt dogasającej religii, a jednocześnie postrach admirałów, tak tutaj obserwujemy postać, która potrafi być lekceważona czy ignorowana mimo drzemiącego w niej potencjału. Świetny punkt zaczepny, zwłaszcza że finał Przebudzenia Mocy (śmierć Hana Solo to prezent Abramsa dla Forda, który marzył o tym już za czasów Imperium Kontratakuje) pozostawia go w punkcie, z którego może obrać naprawdę wiele ścieżek.

Należy się też cieszyć, że ekipa realizująca nowe Gwiezdne Wojny postawiła na mniej gry na zielonym ekranie. Doskonale zbalansowano tradycyjne dekoracje z praktycznymi efektami. Starcia na ziemi wyglądają znakomicie, pojedynki podniebne są z kolei efektowne i postarano się, by miały odpowiednią moc.

Kylo Ren - Mroczny Lord? Na razie marzyciel.

W efekcie otrzymujemy obraz, który ma bardzo wiele z ducha oryginalnej trylogii, czerpie z niej wręcz garściami, ale jest jednocześnie filmem na tyle nowoczesnym, by raz po raz urzekać i oferować nam przeszło dwie godziny wspaniałej przygody.

Czy Przebudzenie Mocy to najlepszy film spośród siedmiu epizodów? Każdy widz wyrobi sobie własne zdanie. Dla mnie Stara Trylogia pozostanie kultową, ale bez wątpienia nowe otwarcie sprawi, że kolejne pokolenia pokochają odległą galaktykę.

Gdy spojrzymy na film bez kontekstu, z pewnością krytyce ulegnie parę detali, ale Epizodu VII nie można traktować w ten sposób. To świeży start dla marki „Gwiezdne Wojny”, i w związku z tym trudno wyjść z kina będąc niezadowolonym.

Jako miłośnik uniwersum jestem uradowany. W końcu, począwszy od 18 grudnia, będę w kinie co kilka czy kilkanaście miesięcy, udając się na kolejne przygody w towarzystwie Jedi, Sithów, przemytników i łowców nagród. Moc jest z nami... choć musimy jej poszukać.

Zobacz także