Skip to main content

Recenzja Destiny: Rise of Iron - więcej tego samego

Rewolucji brak, ale jest przyjemna rozgrywka.

Nowy dodatek to tylko kilka nowości, w tym wiele mniejszych, ale potrafi przyciągnąć na długie godziny.

Jeżeli ktoś nie lubi Destiny, to Rise of Iron nie zmieni tej postawy. Dodatek nie rewolucjonizuje gry i nie sprawia, że staje się bardziej atrakcyjna. Miłośnicy znajdą jednak w tym rozszerzeniu dostatecznie dużo zawartości, by spędzić kilkanaście miłych wieczorów na strzelaniu do wszystkiego, co się rusza.

Krzywdzące byłoby stwierdzenie, że najnowsze DLC to tylko recykling znanej zawartości, choć niektóre elementy na to wskazują. Nowi przeciwnicy to kosmici Fallen o zmienionym wyglądzie, część misji toczy się na starych mapach, ale zaśnieżonych, a niezależni bohaterowie głoszą peany na temat nowej wersji rakietnicy Gjallarhorn. Większość czasu w Rise of Iron spędzamy jednak w zupełnie nowych strefach, eksplorując, szukając sekretów i bawiąc się tak dobrze, jak rok temu w The Taken King.

Historia jest tym razem zdecydowanie mniej intrygująca i wydaje się spisana na szybko. Niebezpieczna technologia ukryta głęboko pod ziemią trafia w niepowołane ręce i zagraża całej Ziemi. Tylko my jesteśmy w stanie powstrzymać Splicerów bawiących się cennym znaleziskiem.

Coś jednak jest w zimowej otoczce, przyjemnej muzyce i nowych, futrzanych zbrojach. Destiny zawsze ciekawie mieszało średniowiecze z fantastyką naukową i wciąż potrafi tym zauroczyć. Któż nie chciałby zostać kosmicznym rycerzem, a za giermka mieć fruwającego robota?

Nowy posterunek Strażników skrywa kilka sekretów - nawet na szczycie góry znajdziemy coś ciekawego

Cała opowieść zamyka się w przeciągu kilku misji, czyli maksymalnie czterech godzin. Innych zajęć jest jednak na tyle dużo, że tak naprawdę możemy mówić o początku przygody po ostatnim zadaniu fabularnym. Dodatkowe aktywności uruchamiamy po odwiedzeniu nowej strefy socjalnej (Iron Temple), a księga postępów nagradza nas za każdy sukces fragmentami sprzętu. Zdecydowanie chce się biegać za nowymi świecidełkami.

Plaguelands, czyli nowa strefa do patrolowania, jest zbliżona rozmiarami do Kosmodromu, więc podróż „na piechotę” może zająć sporo czasu. W ramach rozszerzenia uzyskujemy dostęp do kolejnych zadań patrolowych, gdzie eliminujemy kapłanów Splicerów i odpieramy ich kontratak. Mimo że to wciąż tylko walka z rasą Fallen, to i tak wciąż angażuje.

Na „ziemiach zarazy” docieramy do areny przypominającej Court of Oryx - używamy specjalnego przedmiotu, by stoczyć walkę z falami stworów i zebrać ciekawy sprzęt. Przedmiot aktywujący wyzwanie pojawia się jednak losowo, zdobycie go może zająć sporo czasu, a jest to odwrotnie proporcjonalne do długości samej aktywności.

Ogromnym minusem tej akcji jest również ograniczenie liczby noszonych „kluczy”. W konsekwencji tracimy dużo czasu na znalezienie przedmiotu, by przeżyć dosłownie kilka emocjonujących chwil i zebrać lepszy ekwipunek.

Zimny śnieg i gorący, płynny metal - taki mamy klimat w Plaguelands

Poprzeczka została podniesiona dość wysoko, gdyż z 335 poziomu światła możemy wznieść się nawet do 385, co jest nie lada wyczynem, wymagającym uczestniczenia w heroicznych misjach typu Strike, a od 370 poziomu w najnowszym rajdzie. Nowy sprzęt jest jednak ciekawy wizualnie i zbieranie go w trakcie licznych aktywności sprawia oczekiwaną przyjemność.

Interesującym elementem ekwipunku są nowe relikty Żelaznych Lordów. Każdy posiada unikalne właściwości zmieniające nasze umiejętności. Jeden relikt tymczasowo przejmuje kontrolę nad przeciwnikiem, by ten ostrzelał swoich kompanów, a inny dezaktywuje atak specjalny w zamian za podniesienie ogólnych statystyk i liczby granatów do użycia. To kolejny krok w stronę poszerzania specjalizacji klas. Takich przedmiotów powinno być w grze jeszcze więcej.

Nowy rajd, mimo że z początku wydaje się dość prosty, to z każdym kolejnym etapem zaczyna testować precyzję i zgranie całego zespołu. Popełnianie błędów szybko skutkuje śmiercią wszystkich kompanów, a zagrożenia potrafią osaczać ze wszystkich stron. To pierwszy dodatek wykluczający z zabawy starą generację konsol, czego efektem może być większa liczba przeciwników widzianych jednocześnie.

Ktoś tu się pali do roboty

Miłośnicy PvP otrzymują tryb Supremacy, który zmusza do zmian strategii. Zabawa polega na zabijaniu przeciwników i zbieraniu upuszczanych przez nich przedmiotów, z których każdy to jeden punkt. Walka w grupkach staje się konieczna, by spowalniać działania wroga i odbierać upuszczone herby. Jest to detal, który oferuje wiele świeżości w nieco zakurzonym już trybie potyczek.

Rise of Iron nie zmienia gruntownie gry i nie daje poczucia obcowania z czymś odmiennym od tego, co widzieliśmy wcześniej. Wciąż jednak potrafi zaangażować na tyle, że zgłębiamy sekrety Żelaznych Lordów i zbieramy nowy ekwipunek do późnych godzin nocnych.

7 / 10

Zobacz także