Recenzja filmu „Blondynka”. Alternatywna historia Marylin Monroe
Gdy gasną światła jupiterów.
Film Andrew Dominika przedstawia historię Marylin Monroe z innej perspektywy. Ikona popkultury i seksbomba lat 60. została tu potraktowana jako ofiara przemysłu filmowego. Czy słusznie?
Książek przedstawiających życie i dorobek Marylin Monroe jest mnóstwo. Momentami trudności mają nawet biografowie, bo sama aktorka urosła do rangi legendy i wokół jej życia krąży wiele mitów. Dziś znamy znacznie więcej faktów z życia gwiazdy, ale czy faktycznie wiemy jaka była Marylin Monroe poza blaskiem jupiterów i fleszy?
Andrew Dominik, czyli reżyser filmu „Blondynka”, przyjmuje inną niż dotąd formę przedstawienia tej postaci. Adaptuje powieść z 1999 roku o tym samym tytule, autorstwa Joyce Carol Oates. Film - podobnie jak książka - nie jest biografią, ale podróżą po różnych stanach świadomości aktorki.
Losy Marylin Monroe (Ana de Armas), a w zasadzie Normy Jane, poznajemy od czasu jej dzieciństwa. Ono z kolei było pełne przemocy domowej - jej matka Gladys Pearl Baker (Julianne Nicholson) była niezrównoważoną umysłowo alkoholiczką. W jednej ze scen widzimy, że próbowała nawet zabić córkę, co później odciśnie się na psychice Marylin. Stopniowo przechodzimy od czasów młodzieńczych, przez niewielkie studia nagraniowe i początki aktorskie, aż do wielkiego Hollywood.
W filmie pojawiają się niezwykle brutalne sceny gwałtu, których ofiarą jest nasza główna bohaterka. Przez to możemy wnioskować, że tak wyglądał cały przemysł filmowy. Biali mężczyźni na wysokich stanowiskach wykorzystują młode kobiety próbujące się wydźwignąć z dołów społecznych.
Marylin Monroe jest właśnie taką postacią i - według Andrew Dominika – ofiarą tego opresyjnego systemu. Myślę, że to duże uproszczenie. Sama aktorka w wielu wywiadach i rozmowach wyznała, że to właśnie przez łóżko oraz modeling trafiła do wielkiego przemysłu rozrywkowego i zazwyczaj mówiła o tym z dużą nonszalancją.
Film niemalże w pełni koncentruje się na krzywdzie, jakiej doznała Marylin Monroe za sprawą różnych splotów wydarzeń, osób i instytucji. Na przykład trudne związki, najpierw z Joe di Maggio (Bobby Cannavale), słynnym baseballistą, a później z Arthurem Millerem (Adrien Brody), cenionym dramaturgiem. Każdego z nich nazywa swoim „tatusiem”, co wyraźnie wskazuje na powracające problemy z przeszłości.
W całym filmie przewija się wątek ojca, którym był przypuszczalnie Charles Stanley Gifford. Reżyser poświęca mu zaskakująco dużo czasu - film rozpoczyna się i kończy na postaci nieobecnego ojca - jednak zabieg ten nie jest dla mnie jasny i nie został odpowiednio wyjaśniony .
W „Blondynce” mnóstwo jest scen seksu, obnażonych biustów i szeroko pojętej nagości. Po premierze Ana de Armas, wcielająca się w rolę Monroe, była zbulwersowana tym, że tak wiele tego typu fragmentów filmu trafiło do sieci. I nie ma się co dziwić, bo większość z nich nie pełni żadnej istotnej dla fabuły funkcji. Pojawiają się tylko na zasadzie przerywnika i paradoksalnie rzadko pokazują to, w jaki sposób Marylin Monroe została uprzedmiotowiona przez przemysł filmowy i popkulturę.
Mocną produkcji całego filmu jest obsada. Ana de Armas w roli Marylin Monroe doskonale oddała wdzięk i seksapil aktorki. Zwłaszcza próby odwzorowania autentycznych ról filmowych wypadają tu fenomenalnie. Gdybyśmy zestawili stopklatki z filmów takich jak „Mężczyźni wolą blondynki” albo „Pół żartem, pół serio”, to moglibyśmy zobaczyć, że te sceny są niemalże skopiowane.
Warto wspomnieć, że rola głównej bohaterki była obsadzana wielokrotnie, bo filmową Marylin miała być Jessica Chestain i Naomi Watts, ale według mnie Ana de Armas doskonale przypomina Monroe.
Trudne do zrozumienia jest operowanie barwą. Za zmianą koloru powinien podążać jakiś zamysł artystyczny, ale odniosłem wrażenie, że w „Blondynce” nie ma żadnej reguły, jeśli idzie o kolorystykę. Większość została przedstawiona w czarnobiałej scenerii, ale na przykład sceny z dzieciństwa albo życie małżeńskie Marylin już w pełnej palecie kolorów. To samo dotyczy wyboru formatu obrazu, który zmienia się co jakiś czas nie wprowadzając dodatkowego znaczenia.
Cały film jest chaotyczny i niejasny. Większość scen to momenty wyjęte z życia aktorki, pomieszane ze sobą i rzadko kiedy pojawiające się w porządku chronologicznym. Niemalże przez cały czas (a film jest niezwykle długi, bo trwa ponad 2,5 godziny) tkwimy w strumieniu świadomości Marylin Monroe. Nie wiem, czy taki był zamiar reżysera, ale odniosłem wrażenie, że sam czuję się przytłoczony ilością wątków i stanem psychicznym bohaterki.
Andrew Dominik postawił w centrum swojego filmu tylko pewną części życia gwiazdy. Skupia uwagę na opresyjnym otoczeniu, ale nie zauważa fenomenu tej postaci, roli jaką odegrała w społeczeństwie amerykańskim lat 50. i 60. i w końcu jej wkładu w kinematografię.
Myślę, że „Blondynkę” należy traktować jako utraconą szansę opowiedzenia znanej historii z innej perspektywy. Spodziewałem się po tym filmie wiele i niestety moje oczekiwania były zbyt duże. Mimo to warto sięgnąć po ten tytuł, bo niewątpliwie jest to alternatywne spojrzenie na ikonę popkultury.
Film można obejrzeć na platformie Netflix.