Recenzja filmu „Samarytanin”. Sylvester Stallone w roli superbohatera
To nie mogło się udać.
„Samarytanin” Juliusa Avery’ego zapowiadał ciekawą rozrywkę z Sylvestrem Stallonem w roli głównej. Niestety, film cierpi nie tylko ze względu na kiepski scenariusz, ale także liczne niedociągnięcia artystyczne i przede wszystkim grę aktorską.
Kariera Sylvestra Stallone’a, wcielającego się w rolę tytułowego bohatera w filmie „Samarytanin”, przebiega nierówno i oprócz ikonicznych występów w roli Rocky’ego i Rambo, aktor ma za sobą wiele nieudanych ról. Za większość z nich otrzymał nominacje do Złotych Malin i kilka nawet wygrał. Przełom nastąpił dosyć niedawno, bo w 2015 roku wystąpił w filmie „Creed: narodziny legendy”. Wówczas krytycy docenili jego rolę drugoplanową, za którą otrzymał nominację do Oscara. Można by się spodziewać, że od tego momentu na dobre zrezygnuje z udziału w produkcjach niskich lotów, ale niestety premiera „Samarytanina” pokazuje, że niewiele się w tej kwestii zmieniło.
Zacznijmy od zarysowania głównego wątku fabularnego. Pierwsze sceny filmu pokazują legendarne losy dwóch braci-superbohaterów, czyli Samarytanina i Nemesis. Akcja osadzona jest współcześnie w mieście zwanym Granite City. Historia jest opowiedziana w niezwykle atrakcyjny sposób, ponieważ twórcy skorzystali z konwencji komiksowej. Pomiędzy bohaterami dochodzi do starcia, w wyniku którego ginie Nemesis, a Samarytanin na długie lata wycofuje się z życia publicznego. Zajmuje się naprawianiem przedmiotów takich jak tostery czy telewizory i wiedzie spokojny żywot. W międzyczasie wiele osób buduje kult wokół superbohaterów i oczekują rychłego powrotu ocalałego w walce Samarytanina.
Oprócz wątku bratobójczej walki obserwujemy losy małego chłopca o imieniu Sam (Javon Walton). On także czeka na Samarytanina i wierzy, że wkrótce go spotka. I tak się dzieje! Splot różnych i zarazem trudnych do wyjaśnienia sytuacji wiąże ze sobą superbohatera, który żyje w okolicy zamieszkiwanej przez Sama. I choć to wszystko wydaje się nieprawdopodobne, mało wiarygodne i nawet śmieszne, to komiksowa konwencja dopuszcza istnienie sytuacji, w której fan superbohatera po długich poszukiwaniach ostatecznie go spotyka. Między bohaterami wytwarza się pewna więź, mały Sam miesza się w różne kłopoty, a duży Samarytanin pomaga mu się z nich wyplątać.
Na początku filmu pojawia się także postać głównego antagonisty, którym jest tutaj Cyrus (Pilou Asbeak, znany chociażby z roli Eurona Greyjoya z „Gry o Tron”). To przywódca okolicznej szajki bandytów, zajmujących się grabieniem sklepów i rozbojami. Jest on także wielkim fanem Nemesis, czyli zaginionego brata i wobec tego pragnie za wszelką cenę wprowadzić w mieście chaos i zniszczenie.
Zazwyczaj, gdy mamy do czynienia z czarnym charakterem, to za złymi zamiarami stoją pewne motywacje – czy to psychologiczne (bohater jest szaleńcem), czy biograficzne (jakaś sytuacja z przeszłości powoduje, że decyduje się na takie, a nie inne postępowanie). Cyrus jest po prostu zły i nic go nie motywuje oprócz uwielbienia do postaci Nemesis. Być może takim lekko zarysowanym wątkiem mógłby być konflikt klasowy pomiędzy bogatymi i biednymi warstwami społecznymi – za tymi drugimi wstawiał się Nemesis, ale sama ta kwestia została poruszona tylko raz i to w dodatku na zasadzie pretekstu do wskazania motywacji Cyrusa.
Zresztą wszyscy bohaterowie w „Samarytaninie” są jednoznacznie dobrzy (Sam i jego matka) albo jednoznacznie źli (bandyci). Z jednej strony to porządkuje fabułę, ale z drugiej strony reżyser nie pozostawia nam pola do interpretacji, ponieważ brakuje tu elementu tajemniczości, która trzymałaby nas w ciągłym napięciu.
Pozostaje jeszcze sprawa gry aktorskiej, która w tym filmie pozostawia wiele do życzenia. Sylvester Stallone jako ikona kina miał przyciągnąć uwagę widza, zachęcić go do obejrzenia filmu, a w efekcie otrzymujemy przerysowaną postać superbohatera na emeryturze, który od czasu do czasu spuści komuś łomot. Nie wiem, czy to kwestia wieku Stallone’a czy cecha charakterystyczna aktora, ale odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym filmem cierpi na coraz większe problemy z dykcją. Gdyby nie napisy, to miałbym duży problem ze zrozumieniem poszczególnych słów. Oprócz tego rola w „Samarytaninie” jest niemalże w pełni przeszczepiona z poprzednich, nieudanych filmów o Rockym.
Zapowiedź filmu:
Wyraźnym problemem tego filmu są także efekty specjalne, które zazwyczaj w sytuacji niedopracowanego scenariusza nieco podwyższają standard samej produkcji. Tu jednak nie działają one na korzyść „Samarytanina”, ponieważ wyraźnie widzimy sceny nakręcone wyłącznie przy pomocy dublerów, co rujnuje odbiór filmu. Dodatkowo pojawia się kilkukrotnie technika CGI, która – jak dobrze rozumiem – nie miała polegać tylko na odmłodzeniu Stallone’a, ale stworzeniu całego modelu postaci. Cóż, efekt nie jest zadowalający.
„Samarytanin” balansuje pomiędzy kinem superbohaterskim i kinem akcji, ale najbardziej korzysta z komiksowej konwencji opowiadania historii. Liczne luki w scenariuszu, nielogiczne ciągi wydarzeń i kiepska gra aktorska nie pozwalają traktować tego filmu jako udanego przedsięwzięcia. Myślę, że głównym zarzutem byłaby tu pewna schematyczność, która co prawda ułatwia odbiór filmu, ale nie naprowadza widza do sformułowania własnych wniosków dotyczących poczynań bohaterów albo konstrukcji świata przedstawionego.
Film dostępny jest na platformie Amazon Prime.