Recenzja filmu „Trzy tysiące lat tęsknoty”. Filmowa baśń o dżinnie
Nostalgiczna opowieść.
O dżinnach wiemy wiele z mitologii i kultury popularnej, ale historia opowiedziana w „Trzech tysiącach lat tęsknoty” odczarowuje nam tę postać i pokazuje, że nie we wszystkich baśniach duchy są szczęśliwe, ale czasami to one potrzebują naszej opieki.
Dr Alithea Binnie (Tilda Swinton) jest badaczką zajmującą się narratologią, czyli nauką dotyczącą sposobu, w jaki ludzie opowiadają historie. Jest osobą po pięćdziesiątce, nie jest towarzyska, ale - jak możemy zobaczyć w filmie - to postać wielobarwna i interesująca. Alithea przybywa do Turcji, bo tam odbywa się jeden z jej wykładów na temat dawnych kultur. W międzyczasie dzieje się wiele dziwnych wydarzeń. Na lotnisku podchodzi do niej przerażający karzeł, a na sali konferencyjnej pojawia się tajemnicza postać z mitologii. Czy nasza bohaterka ma przewidzenia, czy faktycznie w jej otoczeniu pojawiają się duchy?
Alithea z nieznanych przyczyn - które nie zostają później wyjaśnione - wędruje do sklepu z pamiątkami i kupuje fikuśny wazonik, w którym – jak się później zorientuje - mieszka dżinn (Idriss Elba). W hotelu przypadkiem otwiera flakonik i duch wydostaje się na zewnątrz. Na początku prezentuje nam się jako olbrzym mówiący jedynie po grecku, ale chwilę potem adaptuje się do nowej rzeczywistości. Od razu składa propozycję spełnienia trzech życzeń, których wypełnienie pozwoli mu zaznać spokój.
Akcja całego filmu jest szybka i dynamiczna, mimo długich partii dialogowych. Reżyser, czyli George Miller, nie pozwala widzowi, aby chociaż na moment odwrócił swoją uwagę. W filmie wypuszczony z butelki dżinn nie jest też postacią jednowymiarową. Czekał trzy tysiące lat, aż ktoś go uwolni i z pewnością w międzyczasie wiele zobaczył.
Poznajemy więc trzy małe historie dżinna, z trzech różnych momentów historycznych. Są to ciekawe opowieści, choć prowadzą do podobnego morału. Wszystkie postaci, które spotkały na swojej drodze dżinna, prosiły o różne dobrodziejstwa, ale spełnione życzenia często prowadziły do upadku postaci. Nie zdradzając szczegółów, wszystkie te historie wpędziły filmowego dżinna w depresję, a nawet – co sam przyznaje – zespół stresu pourazowego.
Co sprawiło, że dżinn w ogóle jest dżinnem? Dlaczego wylądował w butelce i czy zawsze był duchem, czy może kiedyś był człowiekiem? Ta część scenariusza jest najbardziej wadliwa. Historia życia dżinna jest w filmie zbyt płaska i niedopracowana, jakby miała stanowić wyłącznie pretekst do kolejnych jego losów. Szkoda, bo liczyłem na więcej.
Pomijając opowiedziane przez dżinna historie i pojawiające się w nich postacie, cała uwaga skierowana jest na dwójkę bohaterów: Alitheę i dżinna. Ich relacja jest dynamiczna, ciekawa i niepozbawiona humoru. Z pewnością to także zaleta odpowiedniego doboru aktorów – Idriss Elba wciela się w nieokiełznanego ducha sprzed tysięcy lat, a Tilda Swinton prezentuje postać introwertyczną, niepewną i zamkniętą w sobie.
Powróćmy jeszcze do konwencji opowiadanej historii. Alithea na początku zapowiada, że „historia ta wydarzyła się naprawdę, ale uwierzylibyście dopiero, gdy opowiem ją w formie baśni”. To pokazuje, że wszystkie przedstawione wydarzenia mają w sobie pewien element prawdy, ale historia jest pełna niedopowiedzeń i zmyśleń. Od początku nie traktujemy filmu jako realistycznej historii kobiety w średnim wieku, ale właśnie coś w rodzaju baśni.
„Trzy tysiące lat tęsknoty” nie jest też śmiertelnie poważnym filmem, z doniosłym przesłaniem, ale zabawną i lekką produkcją, skierowaną do widza bez konkretnych preferencji gatunkowych. Jak mawiała nasza bohaterka „każdy lubi słuchać historii” i tak jest w tym filmie, ponieważ fabuła jest angażująca i pomimo niewielkich mankamentów skłania do ciągłego przyglądania się losom naszych bohaterów. W moim przekonaniu w tym roku trudno będzie znaleźć równie uniwersalną i angażującą produkcję.