Recenzja serialu „Wielka woda”. Najlepsza polska produkcja tego roku
O wrocławskiej apokalipsie z lipca 1997 roku.
Powódź z 1997 roku we Wrocławiu była największą klęską żywiołową powojennej Polski. Woda zniszczyła miasta, ludzkie życia i ich dobytki. Dramatyczne sceny sprzed 25 lat powróciły w serialu Netflixa.
„Wielka woda” nie jest serialem dokumentalnym. Ostrzega nas przed tym krótkie zdanie umieszczone w pierwszym odcinku: „Serial jest wizją artystyczną twórców, inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami”. I rzeczywiście trudno tu szukać prawdziwych nazwisk polityków oraz mieszkańców Wrocławia, a nawet nazw niektórych miejscowości.
Mimo to, twórcy (czyli reżyserzy Bartłomiej Ignaciuk i Jan Holoubek) przedstawiają nam faktyczne wydarzenia. Zostają opowiedziane krok po kroku, oszczędnie, bez niepotrzebnego przyspieszania narracji i miksowania wątków. Umiejętnie budują suspens, aby widz z każdym kolejnym odcinkiem odczuwał coraz większe zagrożenie.
Warto wspomnieć, że postacią wiodącą w „Wielkiej wodzie” jest Jaśmina Tremer (Agnieszka Żulewska), która jest wysokiej klasy hydrologiem. W przeddzień katastrofy zostaje wezwana do rady miasta, gdzie panuje konsternacja. Czy rzeczywiście trzeba obawiać się zagrożenia, a może wszystko jest w porządku? Okazuje się, że Tremer jako jedyna próbuje ostrzec władze lokalne, że może nastąpić ogromna powódź, ale z początku nikt jej nie słucha.
Do sztabu kryzysowego została ściągnięta przez Jakuba Marczaka (Tomasz Schuchardt), czyli ważną postać we Wrocławiu, a prywatnie także dawną miłość Jaśminy. Jego historia jest ciekawa, bo kiedyś – podobnie jak Jaśmina – był anarchistą walczącym z systemem, a dziś jest przykładnym samorządowcem. Tu pojawia się dodatkowy wątek, który przedstawia nam obie te postaci w innym świetle – nie tylko jako ludzi walczących z żywiołem, ale też zmagających się z problemami rodzinnymi.
Trzeba wyraźnie stwierdzić, że serial „Wielka woda” nie przedstawia nam tylko historii żywiołu. To przede wszystkim opowieść o polskiej niegospodarności, nieporadności i opieszałości. Wprawdzie nie zostały tu podane nazwiska polityków odpowiedzialnych za skandaliczną reakcję na klęskę (np. Włodzimierz Cimoszewicz, Aleksander Kwaśniewski), ale co do zasady serial ma właśnie taki wydźwięk.
Władzę reprezentuje tu anonimowy minister (Leszek Lichota), komendant Talarek (Tomasz Sapryk) i pułkownik Czacki (Mirosław Kropielnicki). Poza tym w tle pojawiają się raczej schematyczne postaci bagatelizujące zagrożenie takie jak profesor Nowak (Roman Gancarczyk). W pozytywnym świetle została przedstawiona postać prezydenta Wrocławia (wówczas Bogdana Zdrojewskiego), w którego rolę wcielił się Tomasz Kot.
W serialu Netflixa jest właśnie wszystko to, co reprezentuje władza na wysokim szczeblu, czyli walka o stołki i ciemne interesy. Wojsko tylko pozornie wykonuje swoje obowiązki, a wówczas faktycznie miało problem z zapewnieniem tak podstawowych potrzeb w obliczu kryzysu jak łączność! Władza centralna jest tu niemalże nieobecna, a służby takie jak policja zawodzą.
Po drugiej stronie konfliktu są wspólnoty lokalne. Powódź stulecia w „Wielkiej wodzie” to przede wszystkim historia zwykłych ludzi. To na nich skupili uwagę twórcy serialu, przedstawiając powszechną mobilizację, wzajemną pomoc i ożywienie ducha lokalnej społeczności. Tak faktycznie było, bo w lipcu 1997 ludzie z całej Polski przysyłali pomoc humanitarną dla powodzian, organizowali zbiórki i debatę na temat sytuacji we Wrocławiu.
Oko kamery zostało także skierowane na pojedyncze przypadki osób, które miały najwięcej do stracenia w czasie powodzi. Żeby uratować Wrocław przed narastającą falą trzeba było wysadzić wały przeciwpowodziowe we wsi Kęty (w rzeczywistości chodzi o wieś Łany). Na to nie godzi się Andrzej Rębacz (Ireneusz Czop), rolnik przywiązany do tradycji i wiejskiej wspólnoty. Widzimy tu zatem konieczność dokonania wyboru – czy mają ucierpieć wsie pod Wrocławiem czy mieszkańcy miasta?
Scenografia zastosowana w serialu jest niezwykle dokładna i pasująca do realiów lat 90’. Możemy tu zobaczyć ubrania z tych czasów, wystrój sklepów i biur instytucji publicznych, samochody i wydarzenia takie jak pielgrzymka Jana Pawła II. W telewizji pojawia się nawet dziennikarka przypominająca Magdalenę Mołek z 1997 roku. Zresztą w serialu zostały wykorzystane autentyczne fragmenty z kronik filmowych, pokazujących zalany Wrocław i ludzi poszukujących pomocy.
Gra aktorska jest naprawdę dobra. Agnieszka Żulewska świetnie prezentuje nam postać indywidualistki, porozumiewającej się dosadnymi słowami i półsłówkami. Także Tomasz Schurchart dobrze odnajduje się w jej towarzystwie. Poza tym szczególnie ważne były tu dwie role. Pierwsza to grająca matkę Jaśminy Anna Dymna. Przedstawia osobę grubej solistki operowej, która znajduje się w trudnej sytuacji życiowej.
Charakteryzacja tej postaci jest tak efektowna, że trudno rozpoznać w niej Dymną. Z kolei w postać ojca Andrzeja Rębacza wcielił się Jerzy Trela. Niestety, aktor zmarł w trakcie kręcenia serialu i całość została poświęcona jego pamięci.
Serial o powodzi stulecia jest niezwykle wciągający i angażujący. Został podzielony na 6 odcinków, a każdy z nich trzyma w ogromnym napięciu i stałym poczuciu zagrożenia. Pamiętne wydarzenia z 1997 to co prawda historia najnowsza, dobrze znana niektórym widzom, ale bez wątpienia niesie za sobą wartości uniwersalne i ponadczasowe. To wszystko przekazali nam twórcy „Wielkiej wody”, co uznaję za duży sukces. Trudno będzie znaleźć lepszy polski serial w tym roku. Koniecznie trzeba go obejrzeć!