Resident Evil 7, czyli jak skutecznie odmienić oblicze serii
Przy okazji trzymając się korzeni.
Pisząc o tym, jak skutecznie Capcomowi udało się ponownie zrewolucjonizować serię Resident Evil, trudno uniknąć opisywania pewnych konkretnych elementów i scen. Prosimy uznać to za ostrzeżenie przed spoilerami.
Resident Evil 7 to świetna gra. Ukończyłem ją niedawno i niezmiernie cieszę się, że Capcom podołał zadaniu, szczególnie że po ujawnieniu projektu byłem do niego nastawiony nieco sceptycznie.
Twórcom udało się właściwie wszystko. Wykreowanie odpowiedniej atmosfery, historii, a także zaprojektowanie rozgrywki w taki sposób, by wystarczająco odróżniała się od produkcji typu Outlast czy Amnesia.
Najważniejsze jest jednak, że gra jest odpowiednio „residentowa”. Pierwsza godzina czy dwie może na to nie wskazują, ale im dalej, tym lepiej pod tym względem. To nawet lepiej, bo po niepokojącym wstępie jesteśmy mile zaskoczeni formułą zabawy.
Niektórzy twierdzą, że deweloperzy zastosowali zbyt oczywiste nawiązania do starszych odsłon cyklu. Osobiście uważam, że były one potrzebne i świetnie spełniają rolę przypomnienia fanom, z jaką serią mają do czynienia.
Mowa tu oczywiście o specyficznych kluczach do drzwi, a przede wszystkim o sposobie na pozyskanie strzelby, czy późniejszym zwiedzaniu pomieszczeń, które można porównać do laboratoriów - obowiązkowych lokacji w każdym Resident Evil.
Gra pokazuje też, że walka, zbieranie przedmiotów, crafting i starcia z bossami pasują do horroru z kamerą FPP. Wprowadzenie tych elementów zapobiega też pojawieniu się problemów, z którymi borykają się niektóre produkcje - chodzi o nadejście momentu, w którym przestajemy odczuwać lęk.
Jasne, okazjonalny strach pojawia się w Resident Evil 7 przez cały czas, ale - tak jak zaznaczał Łukasz w naszej recenzji - w pewnym momencie wiemy już mniej więcej, czego możemy się spodziewać. Nie dotyczy to może fabuły, ale raczej różnych sztuczek deweloperów.
Tak dzieje się w każdym współczesnym horrorze, w którym obserwujemy akcję oczami bohatera. W Outlast po dwóch godzinach wiedziałem już, z czym mam do czynienia i wrogowie stali się raczej irytującymi przeszkodami. Chciałem mieć możliwość chwycenia metalowej rury z podłogi i uderzenia napastnika, ale nie mogłem. Musiałem czekać - najlepiej w szafce.
W wielu przypadkach w Resident Evil 7 możemy wyciągnąć strzelbę, pistolet, a nawet miotacz ognia i rozprawić się z przeciwnikiem. Potyczki zdarzały się coraz częściej właśnie na tym etapie, gdy niepokojąca atmosfera nieco opadła i zdążyliśmy się do niej przyzwyczaić. Jednak konieczność eksploracji, walka i odrobina główkowania sprawiły, że gameplay nawet przez chwilę nie był monotonny.
Do tego świetne walki z bossami. Każda kolejna coraz lepsza - te w prologu i w garażu były jeszcze dosyć ograniczone, ale następne okazały się wyjątkowo pasować do stylu serii Resident Evil. Szczególnie starcie z mamą Baker, której wyrosły długie łapska, czy z mutantem na statku.
Historia też nie rozczarowała. Nie okazała się przewidywalna, a twórcy zgrabnie wpletli opowieść w uniwersum, łącząc je z typowym dla serii wątkiem broni biologicznej. Takie podejście - nie skupianie się tylko na samym wirusie i jego twórcach - to strzał w dziesiątkę.
Resident Evil 7 to dopiero początek nowego-starego oblicza cyklu. Zakończenie pozostawia nas z wieloma pytaniami, a odpowiedzi z pewnością otrzymamy w ósmej odsłonie. Byłoby miło, gdyby tym razem Capcom nie przesadził jednak z dalszymi zmianami w formule rozgrywki.
Otrzymalibyśmy sytuację zbliżoną do premiery Resident Evil 5. Dostaliśmy wtedy grę teoretycznie bardzo podobną do wyśmienitej czwórki, ale wystarczyło, że deweloperzy położyli większy nacisk na efekty i akcję, by ostateczna produkcja okazała się zbyt inna, a na taką zmianę było za wcześnie.
Każdej rewolucji należy dać szansę na odpoczynek i złapanie oddechu. Nie zawsze warto modyfikować i na siłę poprawiać coś, co świetnie działa.