Retro City Rampage - Recenzja
Owoc szalonej miłości do gier wideo smakuje tak jak wygląda: oryginalnie i pysznie.
Retro City Rampage to hołd złożony grom wideo i popkulturze, do których miłość widoczna jest w każdym ze starannie umieszczonych na ekranie pikseli. Brian Provinciano, niezależny kanadyjski twórca gier, dziesięć lat poświęcił na przeniesienie nas w 8-bitowe lata osiemdziesiąte. Udało się, ale sam czar wspomnień to za mało, by powstał solidny tytuł. Na szczęście towarzyszy mu bardzo udany, choć miejscami nieco chaotyczny model rozgrywki.
Oprawa graficzna Retro City Rampage wywołuje podziw i szacunek. Podziw, bo tak konsekwentnej stylizacji na NES-owe osiem bitów nie znajdziemy w żadnej innej pełnowymiarowej produkcji. Szacunek, bo w głowie się nie mieści, ile pracy trzeba było włożyć w te piksele, by osiągnąć tak znakomity efekt. Wrażenia dopełnia spory wybór ramek i filtrów, które stwarzają iluzję, że gramy na ekranie kineskopowego telewizora, monitorze zabytkowego peceta lub zielonkawym wyświetlaczu Game Boya. Zaś to, co się na nim rysuje, to niesamowicie rozbudowane pikselowe miasto, pełne wykwintnych smaczków czekających na odkrycie.
Praktycznie każdy piksel, który widzimy w grze, został w niej umieszczony przez Briana Provinciano. Drugi artysta wymieniony w napisach końcowych ograniczył swój wkład głównie do przerywników. Muzyka w Retro City Rampage to łącznie grubo ponad dwie godziny utworów typu chiptune, które z powodzeniem mogłyby towarzyszyć najlepszym tytułom 8-bitowego NES. To drugi element, którego stworzenie ambitny Kanadyjczyk powierzył osobom trzecim.
„Na każdym kroku natykamy się na odwołania do klasyki gier.”
Rozrabiając w retro-mieście, na każdym kroku natykamy się na odwołania do klasyki gier, cytaty wyjęte z kultury masowej i popularne postaci - tak fikcyjne, jak i rzeczywiste. A to wskakujemy do zielonej rury niczym Mario, to znów napadamy na bank jako pomagier lokalnego odpowiednika Jokera, by zaraz w jakiejś pikselowej świątyni wysłuchać nauk mistrza Johna Romero o tym, że drogą do prawdziwej mocy jest kod Konami.
Twórca gry nie poprzestaje jednak na cytowaniu klasyki. Do współczesnych, niezależnych produkcji Retro City Rampage też z sympatią puszcza oko - jeśli dobrze się spiszemy, gra nagrodzi nas możliwością wcielenia się w Meat Boya, Splosion Mana czy też Bit Trip Runnera w jednym z dodatkowych trybów. W obliczu takiej mikstury szybko nabiera się przekonania, że Provinciano jest dla gier wideo tym, kim dla kina jest Tarantino.
Retro City Rampage zaczęło żywot jako „demake” Grand Theft Auto, czyli fantazja na temat: co by było, gdyby sztandarowa produkcja Rockstara ukazała się na klasycznym, 8-bitowym Nintendo Entertainment System. Przez dziesięć lat gra nabrała oryginalnego charakteru i obrosła w tysiące smaczków, stylową grafikę i muzykę. Ale co z samą rozgrywką? Ta nie odbiega znacząco od pierwowzoru. Jako zbir aspirujący do wielkiej kariery w przestępczym światku, wykonujemy rozmaite zlecenia wiążące się na ogół z urządzaniem demolki, rozbojem, śmiganiem po ulicach (oraz chodnikach) w „pożyczonym” samochodzie i zabawą w chowanego z policją.
Jest przyjemnie, chwilami nawet bardzo, choć nie obyło się bez pewnych potknięć. O ile festiwal tysiąca i jednego pomysłu doskonale sprawdza się w oprawie gry, o tyle w narracji przeładowanie elementami chwilami dezorientuje i utrudnia docenienie wszystkich zawartych w tej produkcji nawiązań. Drażnią też czasem zbędne udziwnienia w mechanice gry. Solidny, zaczerpnięty z GTA model rozgrywki, obyłby się śmiało bez wstawek platformówkowych, udziwnionych przedmiotów specjalnych, czy gagów będących odniesieniami do mało znanych gier czy filmów.
Gra się jednak bardzo miło i sześćdziesiąt misji, na które składa się fabuła, mija nam lekko, przyjemnie i bez frustracji. Zadania są zróżnicowane, pomysłowe i - jak wszystko w Retro City Rampage - opierają się w większości na motywach znanych z innych gier, filmów i komiksów. Gdy zobaczymy już ekran końcowy, a jeszcze nam mało, gra dostarcza wielu dodatkowych wyzwań specjalnych i udostępnia tryb rozgrywki w stylu wolnym, gdzie sami wyznaczamy sobie cele, bez ograniczeń penetrując zakątki miasta.
Produkcja Briana Provinciano to gra z gruntu komediowa. Chciałoby się więc nieraz od niej jakiejś zaskakującej puenty, czy oryginalnego żartu. Jest ich niestety niewiele. Przeważają proste gagi, bazujące na parodii. Co nie oznacza, że nie będziemy się śmiać i dobrze bawić. Będziemy. W większości przypadków w rozgrywce będzie nam jednak raczej towarzyszył uśmieszek półgębkiem, niż serdeczny, głośny śmiech. Nie szkodzi. Główną atrakcją pozostają setki motywów bliskich sercom graczy, sprawna, konsekwentna stylizacja i niezliczone małe, lecz sympatyczne pomysły. Z powodzeniem zapewnią długie godziny dobrej zabawy i wiele wzruszeń - zwłaszcza tym, którzy doskonale pamiętają co mają ze sobą wspólnego ołówek i kaseta magnetofonowa.