Serial „Castlevania” przywraca nadzieję dla ekranizacji gier
Nie tylko dla fanów.
„Castlevania” jest już dostępna w serwisie Netflix. Pierwszy sezon to tylko cztery odcinki - producent ewidentnie chce zbadać rynek. Odbiorcy już zareagowali, a pozytywne opinie napływają niemal ze wszystkich stron. Druga seria jest już pewna, na dodatek z ośmioma epizodami.
Sukces serialu cieszy i jest zrozumiały. Mamy do czynienia z angażującą, świetnie zrealizowaną opowieścią, tak naprawdę bez większych wad. Chociaż to „tylko” animacja w odcinkach, a nie film kinowy, to i tak śmiało można stwierdzić, że otrzymaliśmy jedną z najlepszych adaptacji gry wideo w historii. Jeżeli nie najlepszą.
Historia nie jest skomplikowana. Dracula - postać nieco tragiczna i romantyczna - chce zemścić się na mieszkańcach krainy Walachii za śmierć swojej małżonki. By tego dokonać, zsyła na tereny państwa piekielną armię, która nęka mieszkańców każdej nocy.
Podróżujący przez region Trevor Belmont, przedstawiciel wyklętego przez kościół rodu zwalczającego w przeszłości demony i wampiry, zostaje wplątany w losy pewnego miasta i przebywających w nim zakonników, którzy wbrew woli niezbyt przyjemnego biskupa, chcą nieść pomoc obywatelom. Ostatecznie bohater odegra istotną rolę w całej opowieści.
Fabuła nie okazuje się wyjątkowa czy oryginalna, ale jest przedstawiona i poprowadzona bez zarzutu, co w zupełności wystarczy. Niczego nie brakuje, nie ma tu żadnego wątku czy postaci wplecionej do opowieści na siłę.
Krótka forma to w przypadku „Castlevanii” zaleta. Cztery epizody to w sumie około 90 minut, a więc otrzymujemy odpowiednik - pod względem czasu trwania - typowego filmu. Twórcy musieli dobrze wykorzystać każdą sekundę, co da się odczuć.
Obyło się bez zbędnej ekspozycji, retrospekcji czy bohaterów tłumaczących widzowi różne wydarzenia, by przypadkiem nie doszło do sytuacji, że odbiorca czegoś nie zrozumie. Zresztą nie jest to potrzebne, bo wszystko jest jasne. Niektóre wątki mogą zostać jeszcze rozwinięte, ale wcale nie za wszelką cenę.
Miło zobaczyć, że twórcy odpowiednio podeszli do tematu demonicznej inwazji. Jeżeli piekielne stwory atakują mieszkańców, to jest to często pokazane dosadnie. Są ludzie rozrywani na strzępy, oderwane kończyny na ulicach, a nawet niemowlak w pysku potwora. Gdy Victor po raz pierwszy trafia do miasta, obserwujemy stosy martwych zalegające w korycie rzeki i czujemy wszechobecną atmosferę beznadziei.
Co ważne, poziom animacji stoi na wysokim poziomie. Modele postaci są odpowiednio szczegółowe, ruchy wyglądają naturalnie, wszystkie bardziej dynamiczne sceny przedstawiono efektownie. Świetnie dobrana kolorystyka pomaga budować odpowiedni, ponury klimat.
Warto też podkreślić, że nie trzeba znać serii gier od Konami, by czerpać przyjemność z seansu. Nie zabrakło drobnych smaczków i odniesień, pojawiają się też znani bohaterowie, ale wszystko, co widz musi wiedzieć na temat wydarzeń z ekranu, zostaje mu przedstawione. Scenarzyści nie zagłębiają się w mitologię i unikają wielowątkowości.
„Castlevanię” bez dwóch zdań warto obejrzeć, tym bardziej że nie trzeba jej poświęcić dużo czasu. Końcówka rozwija tylko jeden wątek, ale do finału dotrzemy dopiero w przyszłości. Trochę szkoda, że twórcy nie mogli sobie pozwolić na więcej epizodów, ale jakość serialu całkowicie wynagradza konieczność oczekiwania na ciąg dalszy.