Serial „The Last of Us” nigdy nie będzie arcydziełem
Tanie chwyty.
OPINIA | „The Last of Us” jest bez dwóch zdań jednym z najciekawszych seriali ostatnich lat. Zawdzięcza to doskonałemu materiałowi źródłowemu, czyli grze studia Naughty Dog, lecz także świetnie dobranej obsadzie - z wyróżniającą się rolą Pedro Pascala. Według mnie jednak serial nie wejdzie do kanonu i nigdy nie będzie określany mianem arcydzieła. Już tłumaczę dlaczego.
Przede wszystkim arcydzieło telewizyjne nie stosuje tanich sztuczek. Do takich należy zaliczyć: nieuzasadnione fabularnie sceny, których celem jest jedynie wzbudzenie sensacji i wywarcie wrażenia, ale nie mają żadnego realnego wpływu na historię. Przykładem jest głośno komentowany „pocałunek” z drugiego odcinka. Pocałunek pozbawiony logiki, ale również umniejszający znacząco kluczowe wydarzenie tej sceny: śmierć Tess, przyjaciółki i partnerki Joela.
Takich scen jest w „The Last of Us” więcej. Wyróżnię bezsensowne wyjście na środek drogi doświadczonego preppersa Billa w trzecim odcinku - przecież równie dobrze mógł strzelać z okna domu, co byłoby właściwszym i rozsądnym zachowaniem. Twórcy przełożyli jednak formę nad treścią. Lubicie, gdy postać ucieka w jedną stronę, a potem nagle pojawia się w innym miejscu, bo musi być emocjonująco? Kathleen w piątym odcinku ucieka przed purchlakiem, by potem jakby nigdy nic pojawić się po drugiej stronie i wycelować broń w bohaterów. Co tam zarażeni, co tam dowodzenie. Ot, byle się działo.
Arcydzieło nie wprowadza również postaci, które wydają się pełnić ważną rolę, są nawet lekko pogłębione, a potem giną w najgłupszy możliwy sposób - zupełnie nie pasujący do ich wizerunku. Zwracam uwagę na Perry’ego (grany zresztą przez Jeffreya Pierce’a, czyli... Tommy’ego z gry!) - „opiekuna” i prawą rękę Kathleen.
Perry to świetnie zarysowana i zagrana postać. Aż nie mogłem uwierzyć, że nie zastrzelił Kathleen, gdy ta rozczulała się przed nim - no chyba że stanowili parę, ale tego serial nie pokazał. A śmierć... ? Przecież taki badass nie zachowałby się jak ostatni cywil, tylko unikał spotkania z bydlęcym potworem. Być może nawet wsiadł do stojącego nieopodal samochodu i odjechał, zostawiając Kathleen na pastwę losu.
Jest jeszcze jedna rzecz. Seriale najlepsze z najlepszych wyprzedzają epokę, w której są emitowane. „Rodzina Soprano” była brutalna i bezkompromisowa (przez pięć sezonów nie cackała się z niczym, dopiero szósty sezon ma widocznie mniejsze nawarstwienie wulgaryzmów czy rasizmu bohaterów).
Dobrze widać, o co mi chodzi w serialu „Gra o Tron” - pierwsze sezony, trzymające się pierwowzoru literackiego, były dopieszczone fabularnie: rzadko kiedy bohaterowie pojawiali się znienacka nie tam, gdzie powinni być, a serial odznaczał się wysokim stopniem realizmu w postaci brutalnych scen zabójstw czy gwałtów. Wszystko to znikło w ostatnich sezonach: zbiór nielogiczności i absurdalnych scen sięgnął zenitu, a serial nie przejdzie do historii jako spójne, ponadczasowe dzieło.
„The Last of Us” miało wszelkie narzędzia i predyspozycje do stania się arcydziełem, a przynajmniej serialem powszechnie podziwianym i długo stanowiącym wzór do naśladowania. Tymczasem poprzez tanie sztuczki, stawianie na widowiskowość, a nie kameralność dramatu, z odcinka na odcinek staje się kolejnym wytworem dzisiejszej mody. Owszem, jest to wciąż bardzo dobry serial, świetnie zagrany i wyreżyserowany. Może się podobać. Jednak nigdy nie zostanie postawiony obok największych dokonań w historii telewizji.