Shadows of Rose. W poszukiwaniu korzeni Resident Evil
Domknięcie sagi Wintersów, ale i laurka dla fanów cyklu.
Między pierwszym Resident Evil z 1996 roku, a Village minęło dwadzieścia pięć lat. Dla jednych to liczba taka sama, jak każda inna – dla mnie ćwierćwiecze kultowej serii niesie ze sobą wymiar symboliczny. Mam zresztą wrażenie, że dla twórców ze studia Capcom również, bo wydany właśnie do Resident Evil Village dodatek Shadow of Rose nie tylko domyka historię rodziny Wintersów. To także ukłon w stronę wszystkich pokoleń fanów.
Rozszerzenie opowiadające historię Rose Winters – córki znanego z poprzednich części Ethana – możemy kupić osobno lub w ramach Resident Evil: Village Gold Edition. Poza nim, w złotym pakiecie znajdziemy też nowe lokacje i postaci (m.in. Lady Dimitrescu) w wieloosobowym trybie Mercenaries, a także opcję zmiany widoku na trzecioosobowy. O ile w podstawowej kampanii perspektywę możemy wybierać wedle preferencji, to w Shadow of Rose całą historię – z wyjątkiem cutscenek – obserwujemy znad ramienia tytułowej Rosemary.
Rozgrywka jest tu zdecydowanie bardziej korytarzowa niż w podstawce, a na tytułową wioskę patrzymy głównie zza okien zamku Dimitrescu. Jest to zdecydowanie bliższe klasycznej zabawie, którą co niektórzy mogą pamiętać z pierwszych odsłon serii. Twórcy odeszli również od wampirycznych klimatów „Wioski”.
Choć akcja gry toczy się w dobrze znanych lokacjach, a zmutowane monstra i organiczne naroślą wyraźnie przypominają przeciwników, z którymi kojarzymy markę. Ucieszy to na pewno bardziej konserwatywnych fanów cyklu, dla których historia rodziny Wintersów w Resident Evil Village zbyt daleko odeszła od korzeni cyklu.
No właśnie, tylko gdzie zaczynają się korzenie Resident Evil? Pierwsza część z 1996 roku, chociaż pod wieloma względami innowacyjna i odświeżająca gatunek horrorów, nie powstała w oderwaniu od innych dzieł interaktywnej rozrywki. Starsi gracze mogli rozpoznać w niej wpływy „Alone in the Dark” czy nawet famicomowego „Sweet Home”.
Rodowodu serii można doszukiwać się także w innych dziełach - i to nie tylko w grach. Ci, którzy lata temu sięgali po pierwsze Resident Evil, w większości mieli już więc wyrobione gusta oraz oczekiwania względem produkcji Capcomu.
Każe nam to zastanowić się, czy w przypadku tej serii można jeszcze w ogóle mówić o „korzeniach”, jakiejś „pierwotnej formie”, którą bardziej zachowawczy gracze uparcie chcą odnajdywać w nowych odsłonach. Istniejąca już od ponad ćwierćwiecza franczyza zdaje się być czymś więcej - bardzo długim eksperymentem, poszukiwaniem formuły, zabawą gatunkiem, a coraz bardziej też międzypokoleniowym doświadczeniem.
Dla jednych wprowadzenie pierwszoosobowej perspektywy w Resident Evil 7 było świętokradztwem, innym dawało doświadczenie bliższe pierwowzorowi. Tam wprawdzie nie obserwowaliśmy akcji z oczu bohatera, jednak zablokowana kamera zawężała zakres widzenia, potęgując poczucie zagrożenia. Nigdy nie wiedzieliśmy, co czai się za rogiem. Widok znad ramienia pozwala natomiast ustawić się tak, by przygotować się na niespodziewane. Zatem ci, którzy pamiętają początki cyklu, mogą dzięki kamerze FPP jeszcze bardziej powrócić do klimatu pierwszej odsłony.
Mam wrażenie, że Resident Evil: Village Gold Edition stara się więc wywołać uczucie nostalgii u każdego gracza. Wybór perspektywy w podstawce oraz bliższa pierwszym odsłonom rozgrywka i przeciwnicy w dodatku Shadow of Rose, są czymś więcej niż tylko „powrotem”. Domknięcie historii Wintersów jest laurką dla trwającej od ćwierćwiecza przygody.
Potwierdza też, że próżno narzekać na „oddalenie się od korzeni serii”, bo te sięgają daleko poza Raccoon City. W pewnym sensie wszyscy mamy swoje „klasyczne Resident Evil”. Z pewnością dla niektórych będzie to Resident Evil: Village Gold Edition i jestem przekonany, że za dwadzieścia pięć lat będą oni wspominać losy Wintersów z wypiekami na twarzy.