Skip to main content

Siniaki i urazy. Bolesna inscenizacja Kingdom Come: Deliverance

Każdy może zostać rycerzem.

To był bardzo zaskakujący i nietypowy pokaz premierowy Kingdome Come: Deliverance. Nie było stanowisk z grą, wygodnych foteli i dużych ekranów. Przedstawiciele mediów zostali zaproszeni do Centrum Dawnych Sztuk Walk przy ulicy Kolejowej w Warszawie, a w zamian przeszli porządny, fizyczny „wycisk”.

Początek spotkania nie zwiastował jednak siniaków i zakwasów, czyli - w rzeczywistości - mikrourazów wystawionych na ciężką próbę mięśni. Zostaliśmy przywitani krótkim, intensywnym pokazem walki rycerskiej. Dwóch rycerzy w pełnej zbroi zaprezentowało bardzo realną, widowiskową potyczkę. Później natomiast przyszedł czas na gawędę o średniowiecznych broniach i walkach.

Oprócz kilku interesujących ciekawostek, które niekoniecznie przedarły się do popkultury - na przykład o wadze i rodzajach broni - zaprezentowano kilka mieczy oraz innych broni. Chętni mogli własnoręcznie przetestować każdą sztukę na wiszących obok oponach. Chociaż dwuręczny miecz nie jest aż tak ciężki, to wywijanie nim nie jest łatwą sprawą, zwłaszcza gdy staramy się o mocne i czyste uderzenie.

Najpierw wycisk - przy użyciu dwuręcznego miecza - dostały opony. Niedługo potem ja.

Po testowaniu oręża, przyszła kolej na pierwszą z dwóch zaplanowanych konkurencji - przygotowanych specjalnie dla zaproszonych gości. Po krótkim szkoleniu i szybkich ćwiczeniach z łukiem, ustaliliśmy listę około dwunastu uczestników. Każdy miał trzy strzały, które docelowo miały trafić w słomianą tarczę. Docelowo, bo dobre chwycenie łuku, wycelowanie i utrzymanie kilkunastokilogramowego naciągu nie jest łatwą rzeczą.

Podczas strzelania z łuku nie tylko postawa, chwyt i uspokojenie oddechu ma duże znaczenie. Istotne jest także celowanie, gdzie zwykle powinno się mierzyć nieco niżej, niż wydaje się to właściwe. Dzięki trzymaniu się ściśle wcześniejszych wskazówek udało mi się zdobyć taką liczbę punktów, aby wylądować na trzecim miejscu. Nieźle, jak na zupełnego amatora!

Zobacz: Kingdom Come Deliverance - Poradnik, Solucja

Konkurencji związanych z łukiem było jednak więcej. Bonusowe punkty mogli otrzymać ci, którzy trafili później w balon umiejscowiony na środku tarczy, a następnie w wydrukowaną na papierze kaczkę. Tarcza wówczas była wprawiona jednak w ruch, co praktycznie zmniejszało szanse na trafienie do minimum. Chociaż nie udało mi się zyskać dodatkowych punktów, utrzymałem trzecie miejsce.

W tym momencie nastąpiła przerwa na posiłek. Domyśliłem się jednak, na czym będzie polegać kolejna konkurencja, więc postanowiłem się nie objadać, co później okazało się doskonałym pomysłem. Przerwę wykorzystałem zatem na dalsze strzelanie z łuku, tym razem rekreacyjnie. Z czasem, po kilkunastu oddanych strzałach, zacząłem jednak odczuwać ogromny ból na lewym przedramieniu.

Stanowisko łucznicze (po lewej) i efekty nieumiejętnego strzelania z łuku (po prawej)

Było to miejsce, w które uderzała spadająca cięciwa. Po zdjęciu koszuli stwierdziłem, że czas zakończyć łucznicze zmagania z powodu ogromnych siniaków i opuchlizny. Brak doświadczenia i osłony ręki zrobiły swoje, a ból po krótkim czasie zaczął być nie do zniesienia.

Kolejną konkurencją, do której zostaliśmy po chwili zaproszeni, była najprawdziwsza rycerska walka jeden na jednego, na niewielkiej arenie. Po dopasowaniu silikonowych, ale solidnych „hełmów” dobraliśmy także rękawicę na dłoń trzymającą broń, tarczę oraz sam oręż - niemal metrową „pałkę” powleczoną gąbką, ale ciężarem odpowiadającą prawdziwemu mieczowi jednoręcznemu.

Chwilę później zostały dobrane pary, po czym rozpoczął się pierwszy, minutowy pojedynek. Tak, minutowy. Mogłoby się więc wydawać, że bardzo krótki. W praktyce jednak okazało się, że nie przeżyłem nigdy dłuższych sześćdziesięciu sekund. I to powtarzanych kilka razy.

Zdjęcie „hełmów” przez pierwszych uczestników dało wiele do myślenia - widać było strugi potu i trudność w złapaniu oddechu. Zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, aby do pojedynku podejść w sposób bardziej techniczny i taktyczny. Co ciekawe, mój rywal podszedł do walki dokładnie w ten sam sposób, co szybko zauważyli i pochwalili sędziowie.

Gdy jednak zaczęła się wymiana ciosów, wszystko nabrało zupełnie innych barw. Kontrola jednocześnie tarczy, praca nogami, wykonywanie ciosów i zmyłek to tytaniczna praca, w którą zaangażowane są chyba wszystkie możliwe mięśnie ciała.

Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak wtedy, gdy skutecznie wyprowadzimy silny cios lub... sami otrzymamy taki prosto w głowę lub kolano. Sędziowie uznali, że nasze pierwsze starcie nie wyłoniło zwycięzcy, dlatego potrzebna jest dogrywka.

Co?! Dogrywka? Przecież ja ledwo zipię!

Zwyciężyć miał ten uczestnik, który pierwszy wykona trzy czyste i silne (!) ciosy. Punktowany bowiem nie był tylko kontakt, podobnie jak zresztą pchnięcia, które po prostu się nie liczyły. Aby zdobyć punkt, należało trafić rywala czysto i mocno. Udało mi się to w dogrywce, jednak na arenie - wraz z rywalem - spędziliśmy dwa razy więcej czasu w porównaniu do innych par. Miało to niebagatelny wpływ na kondycję i kolejne starcia.

Z lewej walka pokazowa na inaugurację imprezy, z prawej nasze zmagania

Druga walka okazała się bardzo trudna. Przeciwnik - zwycięzca łuczniczej konkurencji - był bardzo zmotywowany, ale i miał sporo szczęścia. Miałem dużo krótszą przerwę, w międzyczasie odpięła mi się tarcza, zgubiłem broń i wywróciłem się. Pod koniec otrzymałem w głowę na tyle silny cios, że błędnik na chwilę zwariował i zawirowała cała sala.

Straciłem przez to pewność siebie, ale doping sędziów sprawił, że chciałem walczyć dalej.

Mimo że walkę przegrałem dość znacząco, dalej utrzymywałem się w finale na zasadach „każdy z każdym”, dzięki czemu przystąpiłem do ostatniej, trzeciej walki. Chociaż ciało odmawiało już posłuszeństwa i tempo bitwy było zdecydowanie wolniejsze, emocji wciąż nie brakowało. Udało mi się zwyciężyć, osiągając tym samym drugie miejsce na arenie, a także w ogólnej klasyfikacji.

Wrażenia po takich walkach są po prostu niesamowite. Przez piętnaście minut nie mogłem dojść do siebie, próbując przełykać gęstą ślinę i nabierać powietrza, które w płucach zamieniało się w żywy ogień. Wydaje się, że to tylko 3-4 minuty fizycznego wysiłku, jednak tak angażującego całe ciało, że choć minęły już trzy dni od imprezy wciąż mam zakwasy i ogromne siniaki.

Bezpośrednie starcia w średniowiecznym stylu, choć bez użycia pełnej zbroi i prawdziwej broni, uświadamiają, jak ogromnym wysiłkiem były ówczesne potyczki, jak wiele wymagały doświadczenia, taktyki, cierpliwości i ogromnej siły. Dzisiejsze zmagania wojenne z udziałem elektroniki, sprzętu i komputerów mają bez wątpienia zupełnie inny obraz niż średniowieczne bitwy, ale chyba jedno jest pewne - walka w zwarciu, twarzą w twarz z przeciwnikiem, z użyciem broni białej, to zupełnie inne emocje.

Zobacz także