State of Decay - Recenzja
Ameryka w stanie rozkładu: ambitnie i oryginalnie o zombie-apokalipsie.
Żywy trup stał się jednym z najpopularniejszych motywów współczesnej kultury masowej. Przytłacza liczba gier, które w ten czy inny sposób odwołują się do wizji świata, gdzie nieboszczycy nie chcą leżeć i gnić spokojnie, lecz wstają gnani głodem i zwiastują koniec ludzkiej cywilizacji. Temat jest już tak wyświechtany, że wielu z nas na wieść o powstaniu kolejnego tytułu pełnego zombie, po prostu wzrusza ramionami, lub wręcz spluwa z odrazą. Ileż to razy można wykopywać z grobu tego samego, mocno już nieświeżego trupa? Błędem byłoby jednak przejść obojętnie obok State of Decay - produkcji ambitnej, rozbudowanej i mistrzowsko przedstawionej.
Debiutancki tytuł studia Undead Labs to horror nastawiony na przetrwanie, z widokiem z perspektywy trzeciej osoby. Rozgrywka skupia się na przeżyciu w opanowanej przez zombie dolinie, gdzieś w rolniczym regionie Stanów Zjednoczonych, ale gra nie ogranicza się jedynie do walki. Równie ważny jest cichy rekonesans, zdobywanie broni i pożywienia, utrzymanie i rozbudowa bezpiecznej bazy oraz znalezienie sprawnych technicznie środków transportu.
Element kluczowy to zapewnienie dobrej współpracy między ocalonymi, którzy wiele zadań potrafią wykonać samodzielnie, ale potrzebują przywódców utrzymujących morale i nadających kierunek działaniom. Postacie niezależne, które obdarzą nas pełnym zaufaniem, stają się naszymi przyjaciółmi. Zyskujemy wtedy możliwość sterowania ich poczynaniami. Ten właśnie element w dużej mierze zdecydował o wyjątkowości State of Decay.
Największe wrażenie robi tu rozmach i złożoność gry. Do dyspozycji dostajemy około 16 kilometrów kwadratowych: pola, lasy, skały, strumienie, farmy, drogi i małe miasteczka. Teren walki o przetrwanie jest zróżnicowany i realistyczny, a przy tym daje poczucie wolności. Porozrzucane po mapie samochody, którymi szybko i w miarę bezpiecznie poruszamy się od miejsca jednego zadania do kolejnego, potęgują wrażenie, że mamy do czynienia z prowincjonalną wersją GTA - taką z większą liczbą dróg gruntowych, no i żywymi trupami, które chętnie nas pożrą, jeśli nie będziemy uważać.
Akcja umieszczona jest w otwartym świecie, pełnym losowych misji uzupełniających główny wątek fabularny. Po dość kameralnym i wolno nabierającym tempa wstępie, kiedy dotarłem wreszcie do głównego obszaru gry, byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak dobrze udało się twórcom oddać nastrój amerykańskiej prowincji, jaką znam z książek, telewizji czy komiksów i jak ciekawie to miejsce zapełniono. Od razu wyczułem, że przede mną wiele godzin zabawy.
Prawdziwe oblicze gra ukazuje dopiero, gdy trafimy do pierwszej stałej bazy ocalonych, zaimprowizowanej w kościele. Tu okazuje się na jak wiele rzeczy mamy bezpośredni wpływ i jak zróżnicowane zadania stawia przed nami tytuł. Obozem należy zarządzać dbając o to, by każdy miał gdzie spać, by nie zabrakło żywności, amunicji i leków, oraz by morale grupy trzymało się na poziomie nieutrudniającym działań.
To od nas zależy, jakie dodatkowe usprawnienia powstaną na ograniczonej przestrzeni, którą dysponujemy. Czy ważniejszy jest warsztat pozwalający usprawniać broń i utrzymywać auta w dobrym stanie technicznym, czy też może ogródek zapewniający codziennie niewielką ilość żywności, po którą nie trzeba będzie się przedzierać przez pełne zombie ulice? Nasze decyzje mają realny wpływ na kształt dalszej rozgrywki. To, czego nie zapewnimy sobie w bazie, zmusi nas do wypadów poza nią.
Baza to także miejsce, gdzie kupimy zaopatrzenie. W czasach zombie-apokalipsy pieniądze nie mają już oczywiście wartości. Na wszystko trzeba więc zasłużyć. Za przedmioty pobierane z magazynu płacimy punktami uznania, które zdobędziemy pomagając grupie, wykazując się odwagą, czy też po prostu dokładając swoją część zdobytych fantów do ogólnej puli. Te same punkty posłużą również do wszystkiego, co wymaga udziału innych ocalonych. Wydając je, namówimy kompanów do budowy konkretnych ulepszeń, wypadu po prowiant czy też założenia oddalonego od bazy posterunku. W ten sposób, jeśli tylko na to zapracujemy, możemy poczuć się przywódcą grupy i mieć realny wpływ na strategię przetrwania.
„W State of Decay nie znajdziemy jednej, centralnej postaci, wokół której zbudowana jest fabuła.”
Na posłuch nie jest jednak łatwo zapracować, a inni szybko zapominają o zasługach. By nasz głos się liczył, trzeba dzień po dniu udowadniać, że jesteśmy wartościowym członkiem grupy. Tylko odwagą i produktywnością przekonamy innych, że warto nas słuchać. To sprytne rozwiązanie sprawia, że wciąż czujemy presję działania, dobrze oddającą ciężar wyzwania, jakim jest codzienne życie w świecie opanowanym przez nieumarłych.
Oprócz szacunku ważne jest zaufanie. Twarde realia powodują, że niełatwo będzie przekonać do siebie innych. Gdy jednak zapracujemy na czyjąś przyjaźń, korzyści całkowicie wynagrodzą trud - osoba taka całkowicie złoży swój los w naszych rękach. W State of Decay nie znajdziemy jednej centralnej postaci, wokół której zbudowana jest fabuła. Występuje tu bohater zbiorowy - gra oddaje nam pod kontrolę każdego ocalonego, którego przyjaźń i zaufanie uda nam się zdobyć.
Zaczynamy wprawdzie zawsze z jednym konkretnym bohaterem, a nim skończy się prolog będziemy mieli do dyspozycji dwóch, ale wszyscy są tu tak samo ważni. Każda postać ma szczególne cechy, charakter i umiejętności. Gdy jedna jest zmęczona, przejmujemy kontrolę nad inną. Każda, wraz z nabieranym doświadczeniem, staje się bardziej wprawna w zadaniach, jakie stawia przed nią życie ocalonego. Wszyscy są też - niestety - w równym stopniu narażeni na śmierć.
Nie ma w State of Decay bohatera, którego nie imają się kły i pazury truposzy. Chwila nieuwagi, zbyt wiele brawury i każdy, nawet najlepiej wyszkolony twardziel, kończy pożarty przez hordę zombie. Historia potoczy się dalej - ale już bez niego. Pozostali ocaleni zatrzymają się na chwilę refleksji. Powiedzą parę ciepłych słów o tragicznie zmarłym. Morale grupy trochę spadnie, bo wszyscy przypomną sobie jak niewiele dzieli ich od śmierci. Jednak życie potoczy się dalej i rozpocznie się kolejny dzień walki o przetrwanie. Kto inny odsłoni następny rozdział w historii grupy popychając do przodu główny wątek fabularny, sprawnie osnuty przez twórców wokół losowych misji pobocznych.
To właśnie dzięki przedstawieniu świata z perspektywy wielu ocalonych, w State of Decay udało się wspaniale oddać rozmiary kataklizmu zombie. Z jednej strony, czuje się jak mały i nieważny jest pojedynczy człowiek w obliczu zagłady ludzkości. Z drugiej, do każdej naszej postaci szybko nabieramy emocjonalnego stosunku. Fakt że bohaterowie mają swoje własne motywy, historie i życie, które płynnie łączy się z tym, jakie prowadzą pod kontrolą gracza sprawia, że nabierają wyjątkowej głębi.
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że podświadomie sam dopisuję elementy osobistych opowieści do każdego z ocalonych. Przez to stali się dla mnie bardziej realni niż większość postaci w najlepszych grach fabularnych. Na fragmentach historii przygotowanych przez twórców, możemy budować w naszej wyobraźni wielowymiarowe i realne osoby; w jeszcze większym stopniu ożywiamy świat, który i tak jest już świetnie przedstawiony.
Tak duże zaangażowanie, które potrafi z nas wykrzesać gra, sprawia że emocje wielokrotnie sięgną zenitu. Moment, w którym po raz pierwszy straciłem jednego ze „swoich” ocalonych, zapamiętam na długo.
Nieliczne błędy w animacji czy grafice i śmiesznostki w rodzaju przenikania przez zamknięte drzwi przypominają, że State of Decay to produkcja budżetowa. Jednak mimo tych niedoskonałości czy braku trybu wieloosobowego wprawia w podziw rozmachem realizacji i ogólną jakością wykonania. Oryginalne i przemyślane rozwiązania, których znajdziemy tu naprawdę wiele, zapewniają satysfakcjonującą i tchnącą świeżością rozgrywkę. Genialnie oddana atmosfera amerykańskiej prowincji, wraz z głęboką i złożoną mechaniką pozwalają dosłownie zanurzyć się w koszmarze. Wszystko to prowadzi do wniosku, że gra Undead Labs jest bezkonkurencyjna w sposobie przedstawienia zombie-apokalipsy.