Strike Suit Zero - Recenzja
Miał być tryumfalny powrót na międzygwiezdne pola bitwy. Niestety, jest coś zupełnie innego.
Jeśli czujesz tęsknotę za starymi, dobrymi, kosmicznymi strzelaninami typu Wing Commander czy X-Wing, to odwróć się na pięcie i odejdź szybkim krokiem. Twórcy obiecywali, że Strike Suit Zero przywróci do życia symulatory międzygwiezdnych batalii. Różni się od nich tak drastycznie, że zawiedzie nadzieje starych fanów.
Są jednak przecież gracze gotowi przystosować się do niekonwencjonalnych rozwiązań. Tacy, którzy zachwyceni będą możliwością śmigania w przestrzeni kosmicznej na pokładzie bojowego robota, rodem z japońskiej animacji. Powiedzmy więc sobie od razu: ten tytuł nie przypadnie do gustu każdemu. Buńczuczne deklaracje deweloperów nie znalazły oparcia w rzeczywistości. Ortodoksyjni miłośnicy gatunku będą więc kręcić nosem i nadal czekać na godnego następcę Freelancera. Ci zaś, którzy się na grę skuszą, spędzą kilka godzin wpatrując się w śliczne, kosmiczne widoki, wsłuchując w przecudną muzykę, śledząc nastrojową, lecz mało oryginalną fabułę, i pocąc się z wysiłku, odpierając kolejne fale wrogów.
Zwolnienie z komercji
Mimo przynależności raczej do gatunku gier zręcznościowych niż symulacyjnych, Strike Suit Zero nie należy do pozycji łatwych i przyjemnych. Twórcy nie przewidzieli taryfy ulgowej dla mniej wprawnych graczy i nie proponują nawet regulacji poziomu trudności. W czasach, gdy wiele jest gier, które niemal przechodzą się same, jest to z pewnością decyzja odważna i budząca pewne uznanie.
Ciekawe, czy na równie śmiały krok deweloperzy zdecydowaliby się, gdyby stali przed perspektywą konieczności dotarcia do „statystycznego gracza”. Tego, którego gusta i oczekiwania - choć nikt ich tak naprawdę nie zna - kształtują obecnie proces produkcyjny większości komercyjnych gier. Brytyjska ekipa Born Ready Games mogła wyłamać się z tego schematu dzięki Kickstarterowi. Na długo przed premierą gry, znalazło się ponad 4,5 tysiąca zapaleńców, gotowych zapłacić awansem za powstającą grę - po zapoznaniu się jedynie z przedstawioną przez twórców koncepcją. Oryginalny budżet, przewidziany na 100 tys. dol, ostatecznie zatrzymał się na poziomie ok. 175 tysięcy. To, czy projekt się zwróci, nie spędzało więc nikomu snu z powiek. Powstała gra, o której z pewnością da się powiedzieć: bezkompromisowa.
„Powstała gra, o której z pewnością da się powiedzieć: bezkompromisowa.”
Ale czy produkcji na pewno wyszło to na zdrowie?
Wróćmy do kwestii trudności. Jej dość wysoki poziom nie jest efektem umiejętności komputerowych pilotów. To raczej kwestia pewnych rozwiązań i decyzji podjętych przez twórców. Owszem, wrogowie rzucani są na nas całymi chmarami, jednak wyzwaniem częściej okazuje się zorientowanie w chaosie i opanowanie specyficznego sterowania, niż sama walka.
Od pierwszych misji można poczuć irytację liczebnością przeciwnika, ograniczeniami naszej maszyny i brakiem czytelnego radaru. Dziwi też fakt, że ulepszenia pojazdów można nabyć dopiero po wykonaniu jakiegoś dodatkowego wyzwania, które jeszcze bardziej utrudnia nasze zmagania. Jeśli więc nie radzimy sobie za dobrze, gra niczego nam nie ułatwia. Pomaga tylko tym, którzy radzą sobie już i tak nieźle. Przez to staje się niezbyt dostępna dla mniej sprawnych i zdeterminowanych graczy.
Roboty na wysokościach
Tytułowy Strike Suit to jedna z kilku jednostek, które pokierujemy. Spośród reszty wyróżnia ją cecha, która w założeniu miała być jednym z głównych magnesów, przyciągających do gry. Statek ów potrafi przeistoczyć się w bojowego mecha, który (znów: w założeniu) powinien dominować na polu bitwy dzięki niezrównanej sterowności i ogromnej sile ognia. W praktyce jednak, to właśnie ten element rozgrywki może sfrustrować i rozczarować. Robotem (mam nadzieję, że mecha-fani wybaczą to określenie) rzeczywiście łatwo się manewruje, jednak odbywa się to kosztem szybkości. Możemy wprawdzie obracać się w stronę przeciwnika, co ułatwia celowanie, ale przy tym stanowimy dość statyczny, banalny cel.
Za siłę ognia też niestety słono płacimy. Siejąc cennymi rakietami jak z karabinu maszynowego, w kilka sekund zużywamy cały zapas przeznaczony na daną misję. Gdyby jeszcze dało się przełączać wedle uznania tryb statku w tryb mecha, i z powrotem! Ale gdzie tam - transformacje wymagają nabicia dodatkowego paska mocy, który zresztą dość szybko później się zużywa. Taktyka polegająca na błyskawicznym przemieszczaniu się w jednym trybie między celami i miażdżących atakach w drugim, sprawdza się w bardzo ograniczonym stopniu. Łatwo za to przy nagłej transformacji stracić orientację i wpakować się w niezłą kabałę. To wszystko sprawia, że Strike Suit - zamiast największą atrakcją gry - dla wielu osób okaże się najtrudniejszym do przełknięcia elementem. Niby wunderwaffe, a wydaje się jakby słabym ogniwem ziemskiej floty.
Oczywiście, nie jest też tak, że tytułowy pojazd nie ma racji bytu. Przeciwnie, gdy już przyzwyczaimy się do jego zalet i ograniczeń, przestawimy sposób myślenia i odkryjemy moc drzemiącą w maszynie, okaże się, że gra się dość miło, a kolejne misje tylko pozornie są niemożliwe do wykonania.
Trzeba jednak do tego pogodzić się z faktem, że jest to zręcznościówka z mechem w roli głównej, a nie prawnuk Wing Commandera. Tak daleko idącą konieczność przestawienia się na nowy model rozgrywki, trudno jednak wybaczyć grze, która głośno określa przynależność do klasycznego gatunku kosmicznych symulacji, a wręcz mieni się być jego zbawcą. Nie zmienia to faktu, że Strike Suit Zero to najprawdopodobniej najlepiej zrealizowana i najefektowniejsza gra z kosmicznym robotem bojowym w roli głównej, w jaką w tej chwili można pograć.
Głównie dla fanów anime
Jeśli odpowiada nam ta poetyka, lub też jesteśmy tak wygłodniali kosmicznych potyczek, że jest nam w miarę wszystko jedno, to - oprócz solidnego wyzwania - tytuł dostarczy też wielu wspaniałych wrażeń estetycznych. Oprawa graficzna pozwala nasycić oczy pięknem kosmosu i wspaniale zaprojektowanymi statkami. Już samo intro, zrealizowane dość ciekawą plastycznie techniką, wprawia w nastrój, w którym z przyjemnością wyruszyłoby się na podbój wszechświata.
„Born Ready Games nie udało się stworzyć gry, po którą powinien sięgnąć każdy miłośnik symulacji kosmicznych.”
Interfejs również cieszy oko dbałością o szczegóły. Fani anime docenią z pewnością fakt, że za wygląd naszego mecha odpowiadał Junji Okubo, znany z pracy nad Steel Battalion czy animacją Appleseed: Ex Machina. To zresztą nie jedyna sława, której nazwisko ujrzymy w napisach końcowych. Większość przepięknej oprawy muzycznej stworzył Paul Ruskay, który wsławił się jako kompozytor w grze Homeworld. Te smaczki sprawiają, że tytuł chwilami wybija się daleko ponad przeciętność.
Born Ready Games nie udało się stworzyć gry, po którą powinien sięgnąć każdy miłośnik symulacji kosmicznych. Jest w niej za mało klasycznych elementów i misji, w których oblatujemy tradycyjne jednostki, by zaspokoić oczekiwania graczy żyjących wciąż jeszcze wspomnieniami przeszłych, wielkich batalii. Strike Suit Zero będzie pewnie smacznym kąskiem dla miłośników anime w rodzaju Gundam czy Macross.
Mnie, mimo solidnego wykonania i imponującej oprawy, w przykry sposób zawiodła. Chaotyczny festiwal kosmicznej destrukcji, w którego centrum wielki robot miota się jak berserk, nie jest jednak tym, na co czekałem. Piękna czy nie - gra nie dotrzymuje głównej obietnicy złożonej fanom. Echa klasycznych Wing Commanderów i Freelancerów pobrzmiewają w niej jedynie z bardzo daleka.