Skip to main content

Szkoda mi Mirror's Edge. Z tej serii mogło coś jeszcze być

Ale zapewne nie będzie.

Jedną z moich najdziwniejszych gamingowych dewiacji jest sympatia do serii Mirror’s Edge. Seria jest krótka, bo ma tylko dwie części - i raczej nie powstanie więcej. A szkoda, bo z tej marki można by coś jeszcze wycisnąć.

Ostatnio postanowiłem sobie przypomnieć obie te gry, więc najpierw zasiadłem do leciwej „jedynki”, a potem do rebootu o podtytule Catalyst. Jako nastolatek tak bardzo polubiłem oryginał, że dałbym się pokroić za kolejną część. Zresztą nie tylko ja - na przerwach w szkole rozmawialiśmy o przygodach Faith, a na informatyce graliśmy we „flashówkę” 2D na licencji. Z tamtym internetem wczytywała się na szkolnych komputerach jakieś 20 minut.

Dziś jednak podchodzę do gry zdecydowanie bardziej krytycznie, do tego stopnia, że… odpadłem w połowie „jedynki”. Cutscenki w formie statycznych obrazków, tragiczna polska wersja językowa (której notabene nie można przestawić w EA App) i walka, która jest przykrą koniecznością. Dziś ten tytuł przypomina raczej demo technologiczne niż pełnoprawną grę. A jednak ma coś w sobie. Świetną mechanikę parkouru, którą dopracowano w Mirror’s Edge Catalyst.

Główny muzyczny motyw Mirror's Edge. Nawet dziś nostalgia uderza mnie przy nim jak młotZobacz na YouTube

Gdy się tak zastanawiam nad tym, dlaczego lubię Mirror's Edge, dochodzę do wniosku, że to właśnie wyłącznie dzięki doskonałemu parkourowi. Catalyst również nie ma charyzmatycznej bohaterki, miasto jest puste i nudne w swojej kolorystyce, dialogi napisano bez polotu, a walka - choć lepsza niż w oryginale - często bardziej śmieszy niż bawi. Ale za to jak tutaj się fantastycznie biega po mieście!

Żadna inna gra nie dostarcza tego typu wrażeń. Faith zawsze robi to, co chcemy: płynnie przeskakuje barierki monkey valutem czy wybija się ze ściany, by dostać się do wysokiego gzymsu. Trudno mi znaleźć w pamięci inną grę, która wywołuje u mnie te same emocje, gdy jako Faith pędzę w butach z piszczącymi podeszwami, uciekając przed wrogim ostrzałem, często skacząc gdzieś na ślepo, bez przygotowania, licząc że po drugiej stronie będzie na czym wylądować.

Jasne, Assassin’s Creed też ma parkour - a przynajmniej miało, bo w nowych częściach został po nim tylko cień - ale freerunning w tej serii jest automatyczny. Mirror’s Edge zachowuje przyjemną płynność pokonywania przeszkód, mimo że każdy skok i wślizg wykonujemy „ręcznie”. Z tą mechaniką mogłoby się mierzyć tylko Dying Light, ale w tej serii parkour jest bardziej „nadprzyrodzony”, bo bohaterowie wykonują większe skoki i na dłużej zawisają w powietrzu. Jest jeszcze Ghostrunner, ale tutaj też trudno mówić choćby o częściowej symulacji.

Grając jako Faith, można w locie podkurczyć nogi, by przelecieć nad wysoką przeszkodą. Możecie się śmiać, ale takie drobnostki to dla mnie istota Mirror's Edge

Studiu DICE z pewnością zabrakło pomysłu na Mirror’s Edge. Ta gra nie ma do zaoferowania nic oprócz parkouru, ale jeśli by miała, to taki projekt mógłby się udać. Myślę, że pomogłoby zbliżenie jej do Assassin’s Creed, a nawet Call of Duty. Porządna fabuła, zlecenia na zabójstwa, spektakularne misje główne z wybuchami i walącymi się budynkami, a przede wszystkim - więcej rozwiniętych mechanik i systemów poza parkourem. A sam parkour? Jeszcze więcej animacji i sposobów pokonywania przeszkód. Takie Mirror’s Edge brzmi znacznie ciekawiej niż grzeczne i jałowe Catalyst.

To jednak marzenia ściętej głowy. EA już raz dało Mirror’s Edge szansę i zgodziło się na Catalyst, ale gra uzyskująca w recenzjach 6 lub 7 punktów to za mało. Poza tym DICE jest zdecydowanie zbyt zajęte Battlefieldem, by myśleć o tak wątłej marce. Nowa część pozostaje więc w sferze marzeń. Moich i - sądząc po subreddicie serii - zaskakująco licznej grupy fanów na świecie.

Zobacz także