Skip to main content

Tego nie da ci żadna gra AAA. Zakochałem się w FAR

Perełka indie.

W grach szukam nie tylko rozgrywki, ale - być może przede wszystkim - emocji. Albo takich o niespotykanej nigdzie indziej intensywności, albo też takich, których w ogóle nie dostarczają inne rodzaje mediów. Mieszankę wrażeń, z którą spotkałem się pierwszy raz w życiu, zapewniła mi ostatnio seria FAR autorstwa małego, niezależnego studia Okomotive.

Skoro istnieje kategoria filmów i powieści drogi, to FAR: Lone Sails i FAR: Changing Tides można nazwać „grami drogi”. Głównym motywem jest podróż wielkimi maszynami, ale podróż w nieznane, z bardzo oszczędnym kontekstem fabularnym. To gry „2.5d”, które można ukończyć w zaledwie kilka godzin. Jest to jednak czas dla tych produkcji doskonały, wykorzystany w pełni na budowaniu niezwykłej atmosfery i opowieści bez ani jednego słowa.

FAR opowiada o świecie zniszczonym przez kataklizm, w którym próżno szukać żywej duszy oprócz głównych bohaterów. W pierwszej części przemierzamy spalone słońcem równiny za pomocą dość osobliwej maszyny lądowej, a w drugiej żeglujemy przez bezkresne wody na pokładzie okrętu.

Mieszanka uczuć, o której wspomniałem wcześniej, jest nietypowa, bo to… niepokój połączony ze spokojem i wyciszeniem. Niepokój przychodzi już na samym początku, wraz z serią pytań. Wiemy tylko, że należy przemieszczać się w prawo. Ale dokąd tak właściwie zmierza główna bohaterka? Czy ona sama to wie, czy ma jakiś plan i cel?

Swoje robi też sceneria. Jest coś pięknego, ale zarazem niezwykle niepokojącego w widoku wysuszonego dna morskiego lub wręcz odwrotnie - starego lasu zatopionego wodą wysoko ponad czubkami drzew. Zwiedzamy też wielokrotnie budynki, dawniej wyraźnie zamieszkane, ale teraz całkowicie opuszczone. Drewniane domy majaczą w dali, pozbawione świateł, a więc i ludzi. Liczne ruiny opowiadają historię upadłej cywilizacji. Wszędzie jest pusto i cicho. Uczucie niepokoju niejednokrotnie ściska żołądek.

Przypomina mi to nieco pewien internetowy fenomen, zwany po angielsku liminal spaces, co można przetłumaczyć na „przestrzenie liminalne”. Pod tym określeniem kryją się miejsca, które są raczej kojarzone z obecnością ludzi, i gdy tych ludzi w nich brak, wywołują uczucie niepokoju (niezaznajomionym z tematem polecam odszukać go chociażby na YouTube, to naprawdę ciekawe doświadczenie).

Takie krajobrazy to częsty widok

Jednocześnie FAR w całej tej atmosferze niepewności pozwala się wyciszyć i uspokoić. Są tu zagadki, a nagłe wydarzenia czy zmiana pogody wymuszają ratowanie pojazdów przed zniszczeniem. Niejednokrotnie jednak zdarzają się momenty, w których… zwyczajnie nic się nie dzieje, a naszym celem przez wiele minut jest po prostu jechanie lub płynięcie w prawą stronę, słuchając jednostajnego stukotu kół lub huku wiatru w żaglach i szumu fal. Takie fragmenty zapadły mi w pamięć najbardziej. Były przebłyskami nadziei, że w tym cyfrowym świecie wypranym ze szczęścia jest jeszcze miejsce na odrobinę przyjemności.

Niedawno Zbyszek pisał o grach w kontekście medytacji mindfulness. Wydaje mi się, że właśnie tylko z takim podejściem można w pełni czerpać przyjemność z FAR. Trzeba się odciąć od bodźców napływających do nas poza grą, aby cieszyć się jazdą przez bezkresną pustynię lub powolnym sunięciem po toni, która wydaje się nie mieć końca. Moje odczucia z gry byłyby zupełnie inne, gdyby coś lub ktoś przeszkodziło mi w tych momentach pełnych spokoju.

To doświadczenie wydało mi się tak niespotykane w grach, że aż dziwne. Tytuły AAA raczej nie mogą sobie pozwolić na chwile z tak minimalistycznymi doznaniami. Bombardują naszą uwagę kolorowym marketingiem, a potem ostrożnie dobierają wrażenia podczas gry tak, aby wciąż były odpowiednio mocne. Natomiast siłą FAR są właśnie te momenty wyciszenia, w których ze spokojem wypatrujemy po prostu, co wyłoni się z prawej krawędzi ekranu.

„Jedynka” jest mroczniejsza, ale jednocześnie łatwiejsza do ukończenia

Żeby było jasne - FAR: Lone Sails i FAR: Changing Tides to przede wszystkim gry, a nie „doświadczenia audiowizualne” - więc warto zagrać w tę serię nie tylko dla klimatu. Ciekawe jest w nich to, że maszyny są zdecydowanie jednymi z głównych bohaterów. To monumentalne, ciężko dyszące bestie, które do pełnej obsługi wymagają poruszania się po całym pokładzie - a nawet na zewnątrz. Nie zabrakło też całkiem niezłych zagadek i dobrze dobranej, nastrojowej muzyki.

Co prawda tylko druga część jest dostępna w Xbox Game Pass, ale zdecydowanie zalecam rozpoczęcie od części pierwszej, bo obie przygody pięknie się zazębiają, a „dwójka” bez poprzedniczki jest po prostu niepełna.

Zakończenie Changing Tides z jednej strony nie zaskakuje, ale przy swojej prostocie jest też piekielnie mocne i pulsujące symboliką - na tyle, że trudno powtrzymać się od zrobienia screenshota. To trzeba przeżyć samemu i zobaczyć na własne oczy, najlepiej zasiadając do drugiej części zaraz po pierwszej.

Zobacz także