Skip to main content

Tęsknię za starymi instalatorami gier

Czekanie było fajne.

FELIETON | Dostęp do gier nigdy nie był tak prosty i szybki jak dzisiaj. Od momentu, w którym zachcę zagrać w jakąś produkcję, do chwili, gdy włączę ją po raz pierwszy, mija kwadrans, a cały proces wymaga ode mnie kilku kliknięć. Dodaj do koszyka, Kup, Instaluj, Uruchom - gotowe. Co za czasy! Ale starzeję się, więc naturalnie zaczynam tęsknić za wszystkim, co było. Dlatego dziś przypomnę wam o złotej erze instalatorów gier.

Pamiętam, gdy w napędzie mojego PC-ta po raz pierwszy znalazła się płyta z grą Harry Potter i Kamień Filozoficzny. Czekałem na ten moment bardzo długo - zdobywanie gier nie było wówczas takie proste, a tę udało mi się dorwać jakiś rok po premierze. A to jeszcze nie koniec czekania, bo grę trzeba było przecież zainstalować. Ale te ostatnie minuty minęły już w zupełnie innej atmosferze. Nagle ekran pokrył się niebieskim gradientem, a gdy pasek postępu powoli się zapełniał, w tle wyświetlały się screeny z gry i okładki wersji przeznaczonych na inne platformy. Wpatrywałem się w nie jak zaczarowany.

Nie wiem, czy którąkolwiek inną grę przeszedłem tak wiele razy

Takie instalatory nie były w latach 90. niczym specjalnym. Można nawet powiedzieć, że studio odpowiedzialne za grę o młodym czarodzieju nie postarało się specjalnie, by tę atmosferę oczekiwania uczynić szczególnie „magiczną”. Ale już sam gradient i kadry z gry robiły robotę - zwłaszcza, że taka instalacja trwała sporo czasu na moim starym Pentiumie III. Było w tym coś ceremonialnego, rytualnego, co nie pozwalało odwrócić wzroku od ekranu, dopóki pasek nie zapełnił się do końca. A byli twórcy, którzy zrobili znacznie więcej, by te ostatnie minuty oczekiwania uczynić wyjątkowymi i pamiętnymi.

Parę lat po premierze Kamienia Filozoficznego, gdy odkrywałem już mroczne zakamarki Vice City, mojej siostrze udało się zdobyć płyty (tak, niektóre produkcje były tak duże, że nie mieściły się na jednym krążku!) z grą The Sims 2. Nie zapomnę mojego zdziwienia, gdy zamiast standardowego instalatora, na kineskopowym monitorze wyświetliła się mini-gra polegająca na łączeniu obiektów w pary, a po niej test, w którym mogliśmy sprawdzić swoją wiedzę na temat dzieła studia Maxis. Proces instalacji trwał dobre pół godziny, które spędziliśmy na zmianę rozwiązując łamigłówki i porównując nasze wyniki.

Rywalizacja tak nas wciągnęła, że przestaliśmy na moment myśleć o samej grze

Studio Maxis nie było jednak pierwszym, które postanowiło urozmaicić procedurę kopiowania plików mini-grą. W 1996 roku Revolution Software wydało grę point-and-click o tytule Broken Sword: The Shadow of the Templars, która w kolejnych latach przerodziła się w jedną z najbardziej rozpoznawalnych komputerowych serii. Ale choć „jedynki” wcale nie uważam za najlepszą odsłonę cyklu, to zapamiętałem ją tak dobrze właśnie dzięki pomysłowemu instalatorowi, który pozwalał zagrać w uproszczoną wersję klasycznego Breakouta (u nas znanego raczej pod nazwą Arkanoid).

Przy kolejnych częściach Broken Sword twórcy już się tak nie postarali

Bywało też, że studia wykorzystywały długie czasy instalacji, by przybliżyć nas z zasadami świata gry oraz fabuły. Z takim rozwiązaniem można było spotkać się przed uruchomieniem czwartej odsłony cyklu MechWarrior (link), ale też w Command & Conquer: Tiberian Sun (link) czy Command & Conquer: Red Alert 2 (link). Zresztą RTS-y od legendarnego studia Westwood zawsze mogły pochwalić się niezwykle błyskotliwie zrealizowanymi instalatorami. Na przykład przed zagraniem w pierwsze Command & Conquer musieliśmy porozmawiać ze sztuczną inteligencją o imieniu E.V.A., która przeprowadzała nas przez proces instalacji (wcale nie taki prosty, bo wymagający m.in. wyboru i przetestowania karty dźwiękowej).

Instalator gry Command & Conquer: Red Alert wyglądał bardzo podobnie do tego z oryginalnej odsłony C&C - kończył się jednak złowieszczym cytatem z George’a Orwella: „Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość. Kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.”

Z przykuwającymi uwagę instalatorami można było spotkać się jeszcze na początku XXI wieku, jednak z czasem stawały się one coraz mnie finezyjne. Z kolejnym oryginalnym pomysłem spotkałem się dopiero w 2017 roku - to wtedy na rynku ukazała się kontynuacja nieźle przyjętej gry Star Wars: Battlefront. Podczas instalacji „dwójki” mogliśmy na kilka minut wcielić się w postać Dartha Vadera i masakrować mieczem świetlnym zastępy rebeliantów. Smutno to przyznać, ale ten krótki epizod był najlepszym, co gra zaoferowała na premierę - właściwa część zabawy okazała się pełna agresywnych mikropłatności, które psuły zabawę, premiując graczy, którzy zdecydowali się wydać prawdziwą gotówkę.

Na całe szczęście mikrotranzakcje zostały usunięte z gry pod wpływem szerokiej krytyki

Dziś, gdy większość gier pobieramy i instalujemy za pomocą platform takich jak Steam czy Epic, instalatory niemal zupełnie odeszły do historii - cały proces przebiega niemal bezwiednie. Natomiast w przypadku grania w chmurze kopiowanie plików zupełnie przestało być potrzebne. Można jednak powiedzieć, że w pewnym sensie angażujące instalatory zostały zastąpione na konsolach funkcją „Ready to Play”. Pozwala ona uruchomić grę, gdy ta jeszcze się pobiera, i np. poznać pierwszy akt historii czy - jak w przypadku piłkarskiej serii Fifa - zagrać mecz towarzyski. To już jednak nie to samo.

Ale choć z taką tęsknotą spoglądam wstecz, wcale nie jestem wrogiem postępu - każdego dnia korzystam z jego dobrodziejstw, a im jestem starszy i na mojej głowie spoczywa więcej obowiązków, doceniam każdą zmianę, która pozwala mi zaoszczędzić czas. Ale zaczynam też dostrzegać, że wraz z przyspieszeniem naszego życia, pozbawiliśmy się pewnych wyjątkowych chwil i doświadczeń. Dla mnie czymś takim było instalowanie nowych gier, często zdobytych z trudem, a później ogrywanych w kilku klatkach na sekundę i fatalnej rozdzielczości. Młodzi nie zrozumieją.

Zobacz także