The Callisto Protocol to dla mnie rozczarowanie roku. Liczyłem na więcej
Smutny los twórców Dead Space.
Ciężko mi ukryć rozczarowanie „duchowym następcą” Dead Space. W trakcie grania marudzę pod nosem, gdy kolejny raz pojawia się przewidywalny straszak, przez sen mamrotam o irytującej pracy kamery, a w drodze do pracy wzdycham głośno na myśl, że podcast promujący grę miał ciekawszą fabułę niż długo wyczekiwany tytuł. Nie mogę nawet jeść kalafiora, bo ma ciekawszy design niż mutujące zombiaki z „Callisto”. No dobra… z tym ostatnim to przesadziłem - kalafior jest równie nijaki.
Zespół projektowy z Glenem Schofieldem na czele obiecywał wielki powrót klimatów horroru science-fiction. Gatunkowo i semantycznie właściwie to dostałem. Problemem jest jednak jakość i to nie jednego aspektu, a właściwie całej produkcji, co - przyrównując do filmów - robi różnicę jak pomiędzy „RoboCopem” Petera Verhoevena a „Robo Vampire” wyprodukowanym w Hong Kongu.
Dead Space charakteryzował przemyślany design tego, w jaki sposób gracz ma czuć grozę. Rzadko zdarzały się typowe „jump scare'y”, a nadejście necromorpha często skupiało się na ekspozycji stwora, by najpierw podnieść poziom adrenaliny, a potem zmusić nas do walki o przetrwanie.
W The Callisto Protocol za to mamy do czynienia ze zbitką przewidywanych do bólu „jump scare'ów”, czyli przeciwników atakujących szybko i masą - nie po to, by nas nastraszyć, lecz by zmusić do odganiania się przed nimi, niczym przed stadem namolnych komarów. Element strachu w starciach znika po prologu, a my skupiamy uwagę głównie na tym, ilu jeszcze zostało wrogów do powalenia. A przy tym walczymy też z kamerą miotającą nami przez innowacyjny system uników.
Do wielokrotnie powtarzanych sztuczek należy, na przykład, atak macki z głową na końcu, która wyskakuje znienacka z jednego z wielu jaj czy też pęcherzy z otoczenia. Starzeje się ten trik po pierwszych trzech razach, zdarza się w momentach kompletnie nie fair - choćby na finiszu animacji wchodzenia po drabinie, tak by nie było możliwości uniknięcia.
Więcej jak jeden przeciwnik oznacza również zmienne centrowanie na tym, kto jest bliżej bądź który wróg nas trafi, co frustruje. Umieramy przez problemy z kamerą i auto-lockiem, a nie przez faktyczne zagrożenie w starciach. Na dodatek jedyną faktyczną decyzją podbicia zagrożenia zdaje się być liczba przeciwników, a nie nastrój i budowa napięcia.
Za mało strasznie? Dorzućmy tu pięciu łysych mutantów, będzie groza! Nawet animacje śmierci są przesadzone i groteskowe, a widok urwanej twarzy po tym jak przeciwnik ciągnął nas za żuchwę bardziej śmieszy niż szokuje.
Co ciekawsi wrogowie szybko stają się bardziej upierdliwi niż groźni, a starcia z nimi to powtarzana w głowie mantra „zdechnij już w końcu, bo chcę iść dalej!”. Oczywiście z rozwojem oręża, zwiększa się po prostu liczba tych samych wrogów, bo przecież to jest to, czego oczekujemy, prawda?
Świat The Callisto Protocol z początku wydawał się ciekawy. Po przesłuchaniu audio-opowieści „Helix Station” uważam nawet, że ma potencjał. Niestety, w samej grze kompletnie nie czuć klimatu. Protagonista jest nijaki, jego kompani i oponenci do bólu stereotypowi i przewidywalni. Po 30 minutach rozgrywki domyślamy się, kto będzie finalnym bossem.
O bylejakości zbieranych nagrań audio i sztampowych zwrotów akcji można napisać oddzielny artykuł. Mamy zawalone mosty, psujące się upragnione cele i bohaterów, wychodzących zza rogu po tym jak my przeżyliśmy istną rzeźnię alarmującą każdego mutanta w promieniu kilometra. Właściwie całość fabuły można zamknąć wielką klamrą „Resident Evil w kosmosie” - ten filmowy, oczywiście, by nie brzmiało to jak komplement.
The Callisto Protocol przypomina usilne próby odtworzenia pięknej budowli z tych samych klocków LEGO, co kiedyś, ale bez użycia instrukcji ani zdjęcia poglądowego. Gra zdecydowanie nie jest wskrzeszeniem z popiołów zespołu odpowiedzialnego za sukces serii Dead Space - to raczej smutny dowód na to, że zespół z Visceral Games po rozwiązaniu przez Electronic Arts już nigdy nie będzie taki sam. Wiem, że gra wielu osobom się podoba i nie zamierzam z tym polemizować. Dla mnie The Callisto Protocol to po prostu największe rozczarowanie tego roku.