The Walking Dead: All That Remains - Recenzja
Pierwszy epizod drugiego sezonu rozczarowuje.
All That Remains, pierwszy epizod drugiego sezonu The Walking Dead, rozczarowuje praktycznie w każdym aspekcie. Jest przewidywalny, miejscami po prostu nieinteresujący i mało błyskotliwy. Zaskakujące, że po udanym The Wolf Among Us, studio Telltale Games na poziomie scenariusza popełniło tyle karygodnych błędów.
Bohaterką jest Clementine. Dziewczyna z bojącego się szkraba, który chował się za nogami Lee, szybko przemieniła się w Johna Rambo. Często walczy, brutalnie rozłupując łby zombiaków przy pomocy młotków, desek i scyzorów, tratując ich przy tym mocnym uderzeniem chudej nóżki. Jej siła fizyczna jest wręcz niewiarygodna, zważywszy na fakt, że przez cały czas cierpi głód i jest absolutnie wyczerpana.
Scenariusz jest mało przekonujący. Pełno tu absurdów, których w zasadzie pozbawiony był cały pierwszy sezon. W scenie otwierającej Clementine, Omid i Christa docierają do budynku. Dorośli wysyłają dziewczynkę, by sprawdziła, czy szalet jest bezpieczny (!), a sami udają się do pomieszczenia obok. Dalej jest tylko gorzej.
Clem myje się, zostawiając pistolet przy zlewie. Bez względu na nasze wybory, dojdzie do dramatycznych wydarzeń, których - rzecz jasna - nie możemy powstrzymać. Problem w tym, że nawet jeśli byśmy chcieli szybko sięgnąć po pozostawioną broń, gra każe nam ukryć się w jednej z kabin. Twórcy nie przewidzieli widocznie, że Clem chciałaby chwycić pistolet, z którym nie rozstawała się przez cały czas.
W dalszej części epizodu będziemy świadkami kolejnych absurdów, pogłębiających tylko wrażenie, że mamy do czynienia z bardzo przeciętnym scenariuszem - kluczowym aspektem, w zasadzie fundamentem The Walking Dead. W ciemnym, ponurym i niebezpiecznym lesie dziewczyny rozpalają ognisko. Christa rusza w gąszcz bez cienia wątpliwości po opał, a Clem musi w samotności podsycać ogień. Wiadomo, że chwilę później ktoś lub coś musi nas zaatakować. Zabawną kulminacją jest moment, gdy bohaterka zostaje wyrzucona z rzeki na brzeg. Wstaje, otrzepuje się i krzyczy na całe gardło: „Halo!”. Wystarczyło jeszcze dodać: „Tutaj jestem!”.
Gdy tliła się we mnie nadzieja, gdy tłumaczyłem sobie, że to tylko początek, otwarcie sezonu, że zbudowanie pewnej dramaturgii wymaga czasu, wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Ostatecznie trafiamy na pewną grupę ludzi - ponownie nie obyło się bez kilku pozbawionych sensu momentów. Zresztą, obcujemy z tymi osobami zbyt krótko, by w ogóle zbudować jakieś sensowne relacje. Są to postacie mało interesujące, ich charaktery nakreślone są zbyt pobieżnie i w sposób już nam doskonale znany, przez co nie wzbudzają w nas żadnych emocji. Standard: każdy nie jest taki, jak na pierwszy rzut oka mogłoby nam się wydawać, a decyzja grupy, co do naszej bohaterki jest idiotyczna.
„The Walking Dead stało się jeszcze bardziej interaktywne i o wiele mniej tu elementów rozgrywki.”
Tymczasem interakcja i wszystko to, czego możemy dokonać w All That Remains, pozostają mocno ograniczone. The Walking Dead stało się jeszcze bardziej interaktywne i o wiele mniej tu elementów rozgrywki. Epizod podzielony jest tradycyjnie na sceny, ale poszczególne lokacje są malutkie, duszne i zaskakująco nudne. Jeszcze mniej jest elementów klasycznych przygodówek - nasze działania ograniczają się jedynie do prostego zebrania dwóch czy trzech przedmiotów i użycia ich w jedyny właściwy sposób.
Jest sporo akcji i prostego wciskania przycisków, ale znaczną część spośród dwóch godzin seansu spędzimy z założonymi rękoma, tylko obserwując wydarzenia na ekranie lub wciskając jeszcze więcej niż poprzednio sekwencji QTE. Nie mamy praktycznie żadnego wyboru, co do sposobu poprowadzenia opowieści. W przeciwieństwie do poprzedniego sezonu, w pierwszym epizodzie drugiej serii nie mamy nawet złudzenia podejmowanych decyzji. Odwrotnie, twórcy zmuszają nas do wykonywania czynności, których nie chcielibyśmy zrobić. Rozgrywka nie oferuje żadnych innowacji. Brakuje jakichkolwiek świeżych pomysłów, poza drobnymi mianami w interfejsie.
Całość jest przewidywalna, co potwierdzają tylko statystyki na końcu gry. Autorom scenariusza nie udaje się nas zaskoczyć tak bardzo, jak w poprzednich epizodach. Nie stawiają nas przed naprawdę trudnymi wyborami. Uleciała gdzieś przy tym wszystkim subtelność, jakaś melancholia pierwszego sezonu. Tam świat u progu upadku, pozbawiony nękających nas w prawdziwym życiu problemów w pracy czy domu, był w pewnym sensie światem, do którego chcieliśmy uciec. Mimo że był to świat niebezpieczny i pełny złych ludzi, znajdowaliśmy w nim ciepło bliskich nam osób. Czasami odnosiło się wrażenie, że ten świat jest lepszy od naszej rzeczywistości.
W All That Remains uleciało nawet to piękne doświadczenie, bo jedynym celem Clementine jest teraz przetrwać. Dziewczynka jest oczywiście najsilniejszym punktem scenariusza, bo jej tytaniczne wysiłki budzą podziw i empatię. Ale nie zmienia to faktu, że błędy i absurdy niszczą immersję - nie pozwalają uwierzyć, że wyczerpana gówniara jest w stanie walczyć jak dorosły.
Pierwszy epizod drugiego sezonu The Walking Dead nie zachwyca. Zakończenie z tradycyjnym wyborem nie budzi emocji, pozostawia nas nieco obojętnymi. Zaskakują miejscami słabe dialogi. Pamiętam, że po każdym epizodzie poprzedniej serii z zapartym tchem czekałem na krótki zwiastun kolejnego odcinka, a potem z jeszcze większą niecierpliwością na kolejny seans.
Drugiego epizodu nie będę tym razem wypatrywał w jakiś szczególny sposób.