The Walking Dead: Amid the Ruins - Recenzja
Trudno nadrobić zaległości.
Adnotacja: recenzja dotyczy czwartego odcinka drugiego sezonu The Walking Dead i z oczywistych względów może zawierać spoilery dotyczące poprzednich epizodów.
Czwarty, przedostatni epizod The Walking Dead nie pozostawia złudzeń, że w drugim sezonie scenarzyści mieli i wciąż mają ogromny problem ze zbudowaniem kompletnej, pasjonującej opowieści. Amid the Ruins nie jest odcinkiem złym, ale nawet na mały krok nie zbliżył się do najlepszych dokonań pierwszego sezonu.
Po załatwieniu sprawy z Carverem i wydarzeniami z końcówki In Harm's Way, grupa ucieka przez falę nacierających zombie. Ostatecznie Clementine i pozostali przy życiu trafiają do ruin historycznego fortu z czasów wojny secesyjnej.
Kto odbierze poród?
Czas płynie nieubłaganie. Wyczerpani, głodni i pozbawieni celu bohaterowie muszą tym razem zmierzyć się z czymś kompletnie nowym - Rebecca zaczyna odczuwać skurcze. Sytuacja naturalnie nie sprzyja przyjściu na świat dziecka. Miejsce jest niebezpieczne, nie ma zapasów, czystej wody, a w dodatku - jedyną osobą, która może odebrać poród jest... Kenny. „Bo był ojcem” - stwierdzają wszyscy wokół, unosząc brwi i skręcając usta.
Celem staje się więc odnalezienie właściwego schronienia i niezbędnych przedmiotów. Oczywiście rolę pierwszoplanową wśród dorosłych znów odgrywa Clementine. Szybko więc dochodzi do znanych już, absurdalnych sytuacji. Jak choćby wtedy, gdy w muzeum to ona odnajduje płaszcz i butle z wodą, bo przecież Mike i Bonnie przez - powiedzmy - godzinę po prostu sobie tam spacerowali.
Clem uczy się też od Jane nowego sposobu walki. Wystarczy kopnąć zombie w nogę, a potem wbić szpikulec lub długi śrubokręt w czaszkę. Pomijając fakt, że nasza bohaterka tym razem zamienia się w skutecznego mściciela - zabójcę, ten prosty, zręcznościowy element niezwykle urozmaicił spotkania z wrogiem. Jednocześnie uzmysłowił, jak niewiele potrzeba, by pojawiło się w The Walking Dead trochę świeżości. Szkoda, że twórcy rzadko są tak kreatywni w mechanice rozgrywki.
Samotność kontra przyjaźń
Ciekawy wątek dotyczy z pewnością Jane, ale sceny dialogów są przesadnie długie i dość schematyczne. Jane i Clem łączy wspólna cecha: obie przetrwały, ale w inny sposób. Pierwsza uważa, że w tym świecie lepiej być samotnym, nie mieć przed sobą trudnych wyborów i nie polegać na innych. Druga swoje przetrwanie zawdzięcza przecież przyjaciołom - ludziom, którym zaufała i którym sama potrafiła w każdej chwili przyjść z pomocą.
Przy tym wszystkim, i paru małych, dramatycznych wydarzeniach - różnych, w zależności od naszego wyboru z poprzedniego docinka - Amid the Ruins nie tworzy atmosfery wyczekiwania na wielki finał, jak to było w poprzednim sezonie. Trudno nie odnieść wrażenia, że scenarzyści mają wyraźny problem ze zbudowaniem spójnej opowieści, która od początku do końca będzie w stanie zaangażować widza.
Bohaterom drugiego sezonu The Walking Dead trudno na tym etapie nadrobić zaległości, a najlepszym przykładem jest fakt, że najwyrazistszą i najbardziej interesującą postacią pozostaje właśnie Kenny. Nieprzejednany, twardy skurczybyk, którego życie po apokalipsie nie przestaje trenować. Bonnie, Rebecca, Luke, Mike czy Sarah to po prostu napotkane osoby, które - będąc w skórze Clementine - szczerze mówiąc, nieszczególnie by mnie obchodziły. Może za wyjątkiem Rebeki i jej nienarodzonego dziecka.
W pierwszym sezonie twórcy intuicyjnie potrafili w taki sposób nakreślić bohaterów, napisać i wyreżyserować sceny, że nie było wątpliwości, co do naszych motywów i celów. Od pierwszego odcinka drugiej serii mam ochotę zostawić całą tę hałastrę.
Ale trzeba trwać na posterunku, a Amid the Ruins to po prostu dobry odcinek - nie przedstawia niczego ponad standard, ale wzbudza odrobinę emocji i nie męczy przesadną głupotą.
Nie ma tu też żadnej ciągłości, a jedynie kolejny, nowy wątek, który musiał się pojawić, żeby przypadkiem finał nie skończył się na przeczesywaniu miasteczka w poszukiwaniu puszki z jedzeniem. Nasi bohaterowie nic nie jedli, odkąd opuścili kampus świętej pamięci Carvera.