„Trigun Stampede” to najbardziej zuchwała adaptacja, jaką widziałem
Wrażenia po pierwszych odcinkach.
Ekranizacje dość swobodnie nanoszące zmiany względem materiału źródłowego nie są niczym nowym. Najczęściej zmieniane są raczej mniej lub bardziej istotne detale, ale ogólny zarys historii pozostaje bez zmian, tak jak to miało miejsce w „Wiedźminie” od Netflixa. Natomiast „Trigun Stampede” już w pierwszym odcinku wywraca znajomą opowieść do góry nogami.
Oryginalna manga „Trigun” autorstwa Yasuhiro Nightow łączy gatunki westernu i science-fiction. Skupia się na postaci Vasha Stampede - wyjętego spod prawa rewolwerowca, nazywanego „ludzkim tajfunem”. Gdziekolwiek się nie pojawi, zostawia za sobą ogromne zniszczenia, więc rząd oficjalnie uznał go za katastrofę naturalną.
Śladem mężczyzny podążają Meryl Stryfe i Milly Thompson, dwie agentki biura ubezpieczeń, chcące prosić go o zaprzestanie destruktywnych działań. Ich firma dostaje bowiem tyle zgłoszeń po jego ekscesach, że realnie grozi im bankructwo. Kiedy w końcu odnajdują bohatera, okazuje się on nieco dziecinnym, fajtłapowatym pacyfistą, który po prostu ma ogromnego pecha i tendencję do pakowania się w kłopoty.
Kultowy pierwszy serial
Stosunkowo wierną ekranizację mangi stanowi serial animowany z 1998 roku, zatytułowany po prostu „Trigun”. Pomimo pozwolenia sobie na pewne odstępstwa, jak przebudowanie zakończenia na mniej „mroczne”, spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem ze strony widzów i krytyków. Stał się pozycją na tyle lubianą, że w 2010 roku dostaliśmy film pełnometrażowy „Trigun: Badlands Rumble”, nie opowiadający całej historii od nowa, ale będący w dużej mierze właśnie rozwinięciem wątków z anime.
Będąc fanem poprzedniej adaptacji byłem bardzo podekscytowany na wieść o produkcji odświeżonej wersji klasyka, którą mieliśmy zobaczyć w tym roku. Zabrałem się więc za oglądanie i... zdębiałem. Już w pierwszych minutach serialu poznajemy przeszłość Vasha, z ujawnieniem której poprzednie media cierpliwie czekały, budując wokół bohatera aurę tajemniczości. Mało tego, pierwszy odcinek ujawnia twisty fabularne, które stare anime skrywało przez cały sezon!
Postacie znajome, ale jednak obce
Dalej robi się jeszcze ciekawiej. Zabawna relacja Meryl i Milly była jednym z najciekawszych elementów fabuły oryginału. Pierwsza z pań jest poukładana, poważna i zawsze twardo stąpa po ziemii, podczas gdy Milly stanowi w dużej mierze jej przeciwieństwo - nieco zapominalska i naiwna, ale za to optymistyczna i pozytywnie nastawiona do życia. „Stampede” usuwa (najwyraźniej) postać Milly całkowicie, zamiast tego łącząc cechy charakteru obu kobiet w nowej wersji Meryl - która nie pracuje już w biurze ubezpieczeń, ale jest początkującą dziennikarką.
Towarzyszem podróży bohaterki jest teraz Roberto, czyli nie stroniący od alkoholu i nieco cyniczny, ale równocześnie bystry i doświadczony reporter. Zmian nie uniknął też główny bohater. Vash z oryginału przez większość czasu zachowywał się dziecinnie, ale w kryzysowej sytuacji natychmiast zrzucał maskę błazna i stawał się śmiertelnie poważny, zachowując podczas konfrontacji stoicki spokój. W nowej wersji serialu znacznie wyolbrzymiono jego „głupkowatą” naturę.
Przykładowo w jednej scenie, podczas rozmowy z Milly i Roberto, na zadane pytania reaguje pomrukami i karykaturalnym płaczem. Gdy natomiast sięga po broń, na jego twarzy wyraźnie malują się grymasy przedstawiające stres i przerażenie. Znając tę postać, mam nadzieję, że ponownie okaże się to tylko fasadą. Wycięto też obecną w pierwowzorze rozbudowaną ekspozycję postaci, gdy dziewczyny dość późno i z szokiem uświadamiały sobie, że podążający za nimi dziwak to słynny bandyta - tutaj Meryl rozpoznaje go od razu i nie jest specjalnie zaskoczona.
Kontrowersyjna animacja 3D
Na osobną wzmiankę zasługuje strona audiowizualna, która - wnioskując z sekcji komentarzy pod odcinkami - zdecydowanie podzieliła widzów. Za produkcję odpowiada studio Orange, znane ze swojego awangardowego podejścia i realizacji produkcji całkowicie za pomocą grafiki 3D, zamiast tradycyjnej „rysunkowej” formy. Osobiście nie jestem fanem przenoszenia anime w trzeci wymiar, ale na szczęście realizacja stoi na bardzo wysokim poziomie - jest żywa, dynamiczna i pełna detali.
Mam jednak mieszane odczucia co do ekspresji postaci. Nie umiem tego dobrze ująć słowami, ale mimika twarzy znacznie bardziej przypomina mi dzieła zachodnich wytwórni Disney lub DreamWorks. Mam więc wrażenie, że całość czerpie inspirację ze szkół animacji na całym świecie. Również oryginalnie utrzymany w rockowym klimacie soundtrack zamieniono na współczesny japoński pop z wyraźnym efektem autotune - nie jest to jednak w moim odczuciu zła zmiana, ponieważ dobrane utwory wpadają w ucho, szczególnie piosenka z czołówki.
Zmiany nie muszą być złe
Paradoksalnie jednak, wbrew wymienionym powyżej zmianom, produkcja mi się naprawdę podoba - chociaż przekonałem się do niej dopiero po drugim odcinku. Całkowicie rozumiem fanów, którzy są rozczarowani „Trigun Stampede” za znaczące odejście od materiału źródłowego, ale w moim odczuciu to cecha na plus. Myślę, że gdybym ponownie otrzymał tę samą, dobrze mi znaną historię, to nie wywarłaby na mnie drugi raz takiego samego wrażenia. Warto też zaznaczyć, że całość powstaje pod okiem autora oryginalnej mangi, zatem wszystkie zmiany nie są „samowolką” wytwórni.
„Trigun Stampede” to nietypowy miks elementów, które doskonale znam, ale także zupełnie nowych doświadczeń. Jestem szczerze zaintrygowany do czego zmierzają twórcy, na przykład ujawniając tak szybko wspomniane wyżej twisty fabularne. Postacie z jednej strony są znajome, z drugiej jednak niemalże obce, pozwalając odkrywać się na nowo. Jeśli ktoś planuje obejrzeć produkcję, to zalecałbym najpierw zapoznać się ze starszym anime (albo jeszcze lepiej z oryginalną mangą), a dopiero potem sięgnąć po nowy serial. Ja natomiast z niecierpliwością czekam na nowe odcinki.
„Trigun Stampede” dostępny jest w Polsce na platformie Crunchyroll w płatnej subskrypcji Premium. Jeden odcinek trwa ok. 24 minut, a kolejne epizody ukazują się w każdą sobotę wieczorem.